Obejrzałem Borderlands i… cóż, widząc, jak film został zmasakrowany przez krytyków i graczy, zacząłem się zastanawiać: czy w ogóle da się zrobić adaptację gry, która usatysfakcjonuje tych ostatnich? Bo przecież Borderlands dostarczyło dokładnie tego, czego można się było po nim spodziewać – totalnego chaosu, przerysowanych postaci i humoru, który balansuje na granicy absurdu. Czyli dokładnie to, co serwuje nam seria gier. A mimo to – fala narzekań rozlała się bardzo szeroko.

I to nie pierwszy raz. Gracze od lat domagają się ekranizacji swoich ulubionych tytułów, ale gdy już dostają film, zaczyna się festiwal kręcenia nosem. Przez lata widzieliśmy to samo z Assassin’s Creed, Prince of Persia, Tomb Raiderem czy Resident Evil. Co poszło nie tak? A może problem nie leży w filmach, tylko w nas – graczach?

Może czas nauczyć się trochę luzu.
Bo jeśli nie, to twórcy w końcu przestaną próbować.

Weźmy na warsztat Assassin’s Creed (2016). Gra, która wręcz prosiła się o kinową wersję. Tajemnicza organizacja, skoki po dachach, ukryte ostrza, historia przeplatająca się z science fiction – przepis na hit. A jednak film, mimo obsadzenia w głównej roli Michaela Fassbenderga i sporego budżetu, został zmiażdżony. „Za mało scen w przeszłości”, „za dużo Animusa”, „za bardzo kombinowali” – narzekali gracze. Jasne, film miał swoje problemy, ale czy był aż tak zły? Może nie był arcydziełem, ale czy rzeczywiście zasługiwał na to, by gracze przekreślili go od razu po premierze?

Podobnie było z Prince of Persia: Piaski Czasu (2010). Disney wziął jedną z najbardziej kultowych gier platformowych, dorzucił Jake’a Gyllenhaala, trochę parkouru i efektownych walk. Wyszedł solidny blockbuster, który może nie zapisał się złotymi zgłoskami w historii kina, ale na pewno był lepszy niż połowa ówczesnych filmów akcji. Tymczasem gracze i tak byli niezadowoleni – „Książę nie wygląda jak w grze”, „historia nie trzyma się kanonu”. No tak, bo jak w 100% odtworzą historię z gry, to potem i tak będzie gadanie, że „bez sensu, już to znamy”.

Tomb Raider miał trzy podejścia. Dwa razy Angelina Jolie, raz Alicia Vikander. Każdy z tych filmów był inny, ale reakcja graczy zawsze była podobna: „Eee, coś nie tak”. W przypadku wersji z Vikander dostaliśmy adaptację wzorowaną na nowym Tomb Raiderze (tym bardziej brutalnym, mniej campowym). Film był całkiem porządny, ale gracze i tak się czepiali – „nie czuć ducha gry”, „za mało akcji”.

Resident Evil to temat rzeka. Seria, którą fani gier szkalują od lat, ale jednocześnie pozwolili jej doczekać się sześciu filmów z Millą Jovovich, kilku spin-offów i rebootów. Oczywiście zawsze było źle – „nie trzyma się fabuły gier”, „za dużo akcji, za mało horroru”, „czemu Alice, skoro w grze jej nie było?”. No, ale kiedy w 2021 roku wyszedł Resident Evil: Witajcie w Raccoon City, który wiernie oddawał klimat pierwszych gier, to… też było źle. Bo wtedy okazało się, że może jednak aż tak dosłowna ekranizacja nie działa na ekranie tak dobrze jak w grze.

Wróćmy do Borderlands, bo to właśnie on skłonił mnie do tych przemyśleń. Dostaliśmy film, który idealnie oddaje stylistykę gier – przerysowane postaci, neonowe barwy, szaleństwo i absurdalny humor. Ba, jest tu cała masa smaczków dla fanów serii. W dialogach i projektach lokacji widać, że twórcy naprawdę znają materiał źródłowy i rozumieją jego specyfikę.

A mimo to – fala krytyki. Bo Lilith wygląda inaczej, niż ktoś sobie wyobrażał? Bo humor jest głupi? Borderlands nigdy nie było poważną serią, nigdy nie udawało, że opowiada coś głębokiego i dramatycznego. To była jazda bez trzymanki, szalona rozwałka z toną one-linerów. I film dokładnie to dostarczył. A jednak gracze zachowali się tak, jakby liczyli na jakieś przełomowe dzieło kina science-fiction.

Serio, może czas trochę wyluzować? Nie każda adaptacja gry musi być oscarowym dramatem.

Nie można powiedzieć, że wszystkie adaptacje gier są złe. Ba, są nawet takie, które zdobyły uznanie i podbiły serca widzów. The Last of Us na HBO to złoty standard, choć – uwaga – pojawiła się i krytyka: „za mało zombie”, „za bardzo dramatyczne”, „za dużo Ellie, za mało Joela”. Ale jednak większość zgodziła się, że to najlepsza adaptacja gry, jaką widzieliśmy.

Cyberpunk: Edgerunners – technicznie rzecz biorąc, to nie adaptacja gry, ale serial osadzony w tym świecie. I co? Fani byli zachwyceni. Dlaczego? Bo nie oczekiwali wiernej adaptacji, tylko dostali coś, co oddawało ducha Cyberpunka 2077 i wyglądało fenomenalnie.

Detective Pikachu – to dopiero cud. Film z Ryanem Reynoldsem jako Pikachu, który teoretycznie nie miał prawa się sprawdzić, a jednak okazał się przyjemnym filmem dla fanów Pokémonów. Może dlatego, że nikt nie miał wobec niego wygórowanych oczekiwań?

Pamiętam czasy, gdy filmy na podstawie gier były albo tak złe, że bolało, albo po prostu ich nie było.

I tu dochodzimy do sedna. Ja – człowiek, który dorastał na przełomie lat 80. i 90. – potrafię docenić sam fakt, że ktoś w ogóle zrobił adaptację mojej ulubionej gry. Bo pamiętam czasy, gdy filmy na podstawie gier były albo tak złe, że bolało (Super Mario Bros. z 1993), albo po prostu ich nie było. Więc kiedy dostaję Assassin’s Creed, Tomb Raidera czy Borderlands, to nie analizuję każdego detalu. Po prostu cieszę się, że ktoś próbował.

A dzisiejsi gracze? Wychowani na grach o jakości filmów, mający dostęp do gigantycznej biblioteki popkulturowej, wydają się być niemożliwi do zadowolenia. Oczekują, że film odda idealnie każdą scenę z gry, a jednocześnie będzie świeży i oryginalny. Chcą dokładności, ale nie kalki. I nie potrafią wybaczyć żadnych odstępstw.

Może czas nauczyć się trochę luzu. Bo jeśli nie, to twórcy w końcu przestaną próbować. A wtedy pozostanie nam już tylko marzyć o tym, co mogłoby powstać… ale nigdy nie powstanie.

SŁOWNICZEK POJĘĆ DZIWNYCH:
Parkour – widowiskowy sposób poruszania się po przestrzeni miejskiej z wykorzystaniem skoków, wspinaczki i biegu.
Blockbuster – wysokobudżetowy film nastawiony na masową widownię i spektakularną rozrywkę.
Campowy – celowo przerysowany, kiczowaty i przesadzony styl, który bywa traktowany z ironicznym zachwytem.
Spin-off – dzieło rozwijające poboczne wątki lub postaci znane z innej, głównej produkcji.
Reboot – nowe rozpoczęcie znanej serii, z pominięciem dotychczasowej fabuły.
Lokacja – miejsce akcji filmu lub gry, często budujące klimat i tło opowieści.
One-liner – krótki, cięty tekst lub dowcipna riposta, często zapadająca w pamięć.

Andrzej

Jeśli doceniasz to, co robimy i chcesz pomóc nam tworzyć więcej takich treści, postaw nam wirtualną kawę.

To drobny gest, który daje nam wielką motywację. Dzięki!

Co o tym sądzisz?

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Brak komentarzy jak do tej pory :(