18 października 2004 roku wyemitowano pierwszy odcinek serialu „Battlestar Galactica”. Chwilę temu minęło więc 21 lat od tej premiery – i to dobra okazja, żeby przypomnieć sobie, jak genialny był to serial. Wprawdzie cała historia formalnie zaczęła się jeszcze w grudniu 2003 roku od dwuczęściowego miniserialu uznawanego za prolog, ale to właśnie cztery sezony wyemitowane w latach 2004–2009 – łącznie 74 odcinki – stworzyły jedno z najbardziej poruszających i kompletnych dzieł telewizyjnego science fiction.
Były też wcześniejsze wersje: oryginalny „Battlestar Galactica” z 1978 roku i jego spinoff z 1980. Nie oglądaliśmy ich, więc nie będę się tutaj zagłębiał w próby porównania wszystkich wersji. Zresztą, nasz zachwyt nad nową produkcją był na tyle duży, że woleliśmy nie psuć sobie wrażeń próbami cofania się do telewizyjnych dinozaurów.
Niektóre seriale starzeją się z wdziękiem, inne – z hukiem. A są też takie, które po dwóch dekadach wciąż potrafią zadać te same pytania co wtedy, gdy pierwszy raz rozbłysły na ekranie: kim jesteśmy, komu ufamy i czy da się ocalić człowieczeństwo, gdy świat wali się na naszych oczach. „Battlestar Galactica” to właśnie ten przypadek – science fiction, które udaje opowieść o kosmosie, a tak naprawdę mówi o nas samych.
Akcja serialu zabiera nas do odległego systemu gwiezdnego, gdzie ludzkość zasiedliła Dwanaście Kolonii Kobolu. W przeszłości cywilizacja ta stworzyła Cylonów – inteligentną rasę androidów, z którą stoczyła wyniszczającą wojnę. Serial rozpoczyna się jednak w momencie, gdy Cylonii, przy nieświadomej pomocy błyskotliwego naukowca Gaiusa Baltara, wracają, by przeprowadzić zmasowany, niespodziewany atak. Zniszczenie jest niemal całkowite; z miliardów ludzi przy życiu pozostaje zaledwie około 50-tysięczna garstka ocalałych, podróżujących na pokładach rozproszonych statków cywilnych. Jedynym okrętem bojowym, który przetrwał zagładę, okazuje się tytułowy Battlestar Galactica – przestarzały pancernik, który lada dzień miał zostać zmieniony w muzeum. Pod militarnym dowództwem Komandora Williama Adamy i cywilnym przywództwem Prezydent Laury Roslin, Galactica i jej załoga stają przed niemożliwym zadaniem: muszą ochronić resztki ludzkości i poprowadzić flotę uchodźców w desperackim poszukiwaniu mitycznej, trzynastej kolonii – planety znanej jako Ziemia.

To jednak tylko zarys. „Battlestar Galactica” to nie jest opowieść o kosmicznych bitwach (choć i te bywają efektowne), tylko o ludzkiej naturze i słabościach. O strachu, wierze, polityce, zdradzie i moralnych kompromisach. O tym, co to znaczy być człowiekiem – zwłaszcza gdy twojego wroga trudno odróżnić od samego siebie.
Oglądaliśmy serial wspólnie z Agą, i choć Aga za filmowym lub serialowym science fiction raczej nie przepada, „Battlestar Galactica” jest jednym z jej ukochanych seriali – chyba zaraz po „Gilmore Girls”. Tak, rozstrzał gatunkowy kosmiczny, ale właśnie to najlepiej pokazuje, jak niezwykle uniwersalny to serial. To jeden z tych tytułów, które można polecić każdemu, niezależnie od gustu – wystarczy, że ktoś szuka dobrej historii i emocji, które zostają z człowiekiem na długo.

W produkcji zachwyca klimat retrofuturyzmu – Galactica to nie sterylny, błyszczący statek, tylko żyjący wehikuł z przeszłości, gdzie komunikacja odbywa się przez telefony na kablu, a monitory nawigacyjne przypominają te od starych komputerów z lat ‘80. Zachwyca też tempo – niespieszne, budujące napięcie bardziej przez oczekiwanie niż przez wybuchy. Już pilot pokazuje, że prawdziwy dramat rozgrywa się nie w przestrzeni kosmicznej, ale w ludzkich emocjach.
No i bohaterowie – wyraziści, pełni sprzeczności. Kara Thrace, Gaius Baltar, Roslin, Adama, Tigh, Caprica Six – każdy z nich to osobny mikrokosmos, moralnie szary, nieprzewidywalny, a przy tym głęboko ludzki. Serial nie daje łatwych odpowiedzi, ale zmusza do refleksji. Zadaje pytanie: gdzie kończy się człowiek, a zaczyna maszyna? I kto tu naprawdę jest bardziej ludzki?
Nie można też pominąć muzyki. Kompozycje Beara McCreary’ego to majstersztyk emocji – od perkusyjnych rytmów bitewnych po melancholijne tematy, które potrafią ścisnąć za gardło. A finałowy motyw z „All Along the Watchtower” w nowej aranżacji – ciarki gwarantowane.

Dziś „Battlestar Galactica” można obejrzeć na SkyShowtime, ale my planujemy powtórkę w wersji retro – z posiadanej kompletnej edycji Blu-ray. Bo, swoją drogą, co za czasy: płyta Blu-ray zaczyna uchodzić za relikt przeszłości. A jednak, jak pokazuje „Battlestar Galactica”, niektóre rzeczy z przeszłości potrafią być bardziej żywe niż wszystko, co serwuje współczesny streaming.
So say we all!
Andrzej
Powyższy tekst nie jest efektem współpracy reklamowej. Jest opinią własną, subiektywną i żaden przelew nie miał na nią wpływu.
Grafiki używane w tym wpisie pochodzą z materiałów promocyjnych serialu lub powstały przy pomocy narzędzi AI.
