Jak często zostawiacie niedoczytaną książkę? Jak często wyłączycie film lub pierwszy odcinek serialu po kwadransie i wiecie, że nigdy do niego nie wrócicie? A co mi tam – dodam trzecie pytanie, bo psychologia widzi tu związek – jak często zostawicie jedzenie na talerzu?

Zacznę od końca i jeśli macie ochotę na podróż do własnego wnętrza, to też zacznijcie od jedzenia. W moim domu rodzinnym nie zostawiało się niczego na talerzu, bo wyrzucenie jedzenia było równoznaczne z grzechem śmiertelnym popełnianym przeciwko domowemu budżetowi (czasami bardzo skąpemu). Do tego od razu w głowie dzwoniły opowieści, jak w domu babci i mamy czasem nie było co na talerze włożyć. A jeśli tego było mało, to od razu widzę swoją babcię, całą zestresowaną, pytającą, czy mi nie smakuje. I nie, nie było potem żadnego „bo ja się tak starałam” – umiejętności manipulowania cudzymi emocjami babcia nie miała w żadnym stopniu, tam od razu był strach, że coś jest nie tak, że źle zrobiła – poczucie winy u niejadka pojawiało się w sekundę i żeby człowiek był najedzony po kokardkę, to dojadał pozostałości, bo innej drogi przekonania seniorki, że wszystko jest ok, nie było. Napiszę tylko, że długo uczyłam się, że można nie czyścić talerza do zera. Można zostawić, schować, odgrzać, przerobić na coś innego. I działo się to już „na swoim”. Wyrzucić jedzenia do kosza nie umiem do tej pory i jak się zdarzy, że muszę, to naprawdę czuję się z tym paskudnie. Za to jestem mistrzynią dań z resztek.

I podobno ludzie, którzy wyszli z domu z takim  przekonaniem, że się nie zostawia, z poczuciem winy, że coś porzucili, a są zapalonymi książkolubami, to mają podobne podejście do czytania. Co zaczęte, otwarte, spróbowane, to się doczytuje, nawet jeśli wydaje się nieciekawe, nie dla nas, zbyt emocjonalne – tu sobie dopiszcie wszystkie inne powody, dla których lektura może być ciężko strawna lub niestrawna.

Film, który mi się nie podoba? Nie mam żadnych wątpliwości. Wyłączę. Książka… Tu bywa różnie.

Czy tak mam? Bardzo, bardzo mam! Jak zaczynam, to zdarza się ekstremalnie rzadko, że książkę odkładam, bo nie jestem w stanie lub nie chcę jej kończyć. Jeśli książka wydaje się nudna, słabo napisana, rozczarowująca, bo spodziewałam się czegoś innego, to najczęściej pojawia się to swoiste magiczne myślenie: „A może to się jeszcze rozkręci? Na pewno się rozkręci! Dam jej szansę!”. Zazwyczaj gdzieś po połowie objętości już wiem, że o rozkręcaniu nie ma mowy, ale wtedy pojawia się drugi etap tego magicznego zaklinania rzeczywistości: „Ale jak już tyle przeczytałam… Przemęczę się, może się jakoś fajnie skończy.” I tak kończę, rozczarowana i z poczuciem, że mogłam te wieczory poświęcić na coś innego.

Przy książkach napisanych dziwnie, eksperymentalnie, przy pewnych klasykach uważanych za „nieczytalne”, włączy się u mnie inny mechanizm – „Ja nie dam rady???!!!”. I prawdopodobnie dokonam aktu autoszantażu – „żadnej innej książki, dopóki nie skończysz”, ale doczytam. Najlepszy przykład to „Ulisses” Jamesa Joyce’a (przebrnęłam, uznałam za sukces fakt przebrnięcia, a powieść za beznadziejną) i „W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta (przeczytałam całość, z każdym tomem zakochiwałam się coraz bardziej i pierwszy raz spróbowałam magdalenek i winię za to Marcela). Przede mną jeszcze „Moby Dick”… Na razie nie znalazłam na tyle sił, by się rzucić na te wody.

Czasami zdarza się, że książka okazuje się zbyt ciężka jak na mój stan ducha i emocji. Jest o czymś trudnym, traumatycznym, o czymś, co mocno przeżywam. I tutaj przyznaję się, że od wielu lat właśnie dlatego czytuję uważnie cudze opisy i recenzje książek potencjalnie „wyboistych”. Takich powieści nie zaczynam nawet, kiedy czuję się gorzej. Zostawiam je sobie na moment, kiedy mam sporo sił na stawienie czoła emocjom. Czasami książki czekają nawet kilka miesięcy, rekordzistka – kilka lat. Ale jak zacznę – czytam, najwyżej wieczorami funduję sobie kilka rozdziałów czegoś miłego dla ducha, pani Kisiel zawsze doskonale działa jako antidotum. No chyba, że nagle okazuje się, że w książce są cierpiące zwierzątka, a ja o tym nie wiedziałam, wtedy odkładam od razu, nie jestem w stanie niczym tego „osłodzić”. (Te zwierzątka to jest temat na inny wpis, ale uwierzcie, że próba przeczytania książki z serii „Necrovet” nie wchodzi w grę, a jak Andrzej ostatnio kupił „Strażniczkę feniksa”, to usłyszał pełne wyrzutu: „Ale to jest o zwierzątkach!!!”. No co ja poradzę, że tak mam!)

Ale okazuje się, że najczęściej zdarzyło mi się porzucić książki po prostu słabo napisane. Co ciekawe dotyczy to autorów współczesnych, często młodych, którym się wydaje, że pisać każdy może i potrafi, a każda książkowa potwora znajdzie swego amatora. Na własne potrzeby stworzyłam sobie kategorię książek – „zapchajpółek” i nie mam dla nich wielkiej tolerancji. Bo jak ktoś pisze taką opowieść językiem mało oczytanego gimnazjalisty, tekst składa się z samych drętwych dialogów, opisu prawie żadnego, a jak jest, to matko jedyna, ratunku! A na dodatek korekta i redakcja bardzo stara się uszanować „zamysł” autora i nie koryguje i nie redaguje, tylko puszcza w świat takie kwiatki, że aż boli, to ja bardzo podziękuję i będę omijać szerokim łukiem. Przy czym ja uwielbiam książki lekkie i dające możliwość oderwania się od rzeczywistości, pożycia życiem innych, takim zwyczajnym, z zakupami, zakochaniami i zdradami, w których decyzja, czy włożyć czerwoną czy czarną sukienkę urasta do rangi życiowego dylematu. Tylko to musi być doskonale napisane! I kończy się tak, że czasami daję się omamić opisem i wydaje mi się, że to będzie lekkie, rozrywkowe, wciągające, takie potoczyste i okazuje się, że niestety nie… I zazwyczaj właśnie takie tytuły zostają przeze mnie porzucone.

Jak często mi się to zdarza? Skoro dość uważnie wybieram, co czytam, to rzadko. Bardzo rzadko! Bo pewnie w całym moim czytelniczym życiu nie znalazłabym się nawet dziesięciu niedoczytanych książek. A i te dziesięć, to jest efekt prób zmiany podejścia w wieku średnim. Uczę się, że zaczęta książka może się okazać niestrawna i można ją rzucić w kąt. I to nie powinno wywoływać poczucia winy i nie czyni żadnej ujmy autorowi. I pewnie tutaj należy szukać kamienia milowego tej zmiany – kiedyś autor, pisarz, twórca, to była osobowość, bohater mojej bajki, heros lub heroska. Teraz wiem, że piszą celebryci, młodzi, starzy, tacy, którzy mają coś do powiedzenia i niekoniecznie, czasem tacy, którzy nie mają nawet pojęcia, jak przecinki postawić, więc nie mam wrażenia, że moje porzucenie powieści, to naplucie do ogródka twórcy, bo mi się ci twórcy mocno zdewaluowali. (O pisaniu powieści przez sztuczną inteligencję kiedyś jeszcze podyskutujemy, tutaj ten aspekt „bycia” pisarzem zostawiam na boku.)

Co ciekawe nigdy nie miałam takich problemów z filmami i serialami. Włączone, kwadrans, beznadziejne, nie chcę, nie podoba mi się, za głośne, wyłączone.

A co mnie skłoniło do napisania tego długiego tekstu? Książka odłożona po kilku rozdziałach – „Lista, która zmieniła moje życie” Olivii Beirne. I szkoda, bo temat był taki, że dało się z tego zrobić cudnie napisany „plasterek na duszę”, ale nie wyszło.

A jak tam u Was z niekończeniem książek i/lub filmów i czy też możecie służyć za kliniczny przykład zależności, że jeśli jako dziecko uczono Was, że to co na talerzu, to trzeba dokończyć, to z książkami macie podobne podejście.

Aga

Jeśli doceniasz to, co robimy i chcesz pomóc nam tworzyć więcej takich treści, postaw nam wirtualną kawę.

To drobny gest, który daje nam wielką motywację. Dzięki!

Co o tym sądzisz?

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Brak komentarzy jak do tej pory :(