Ród Okumichi to władcy Akaoki, samuraje z dziada pradziada. A wszyscy szepczą, że mają niezwykłą umiejętność, trochę przerażającą innych. W każdym pokoleniu jest jeden Okumichi, który ma dar widzenia przyszłości. Są tacy, którzy doznają wizji często i intensywnie, są tacy, którzy wiedzą, że będzie ich tylko trzy. Czy łatwo żyć z takim „darem”? Może gdyby te objawienia były jasne i czytelne, to byłoby łatwiej. A tak, to niektórzy wariują, niektórzy potrafią sprytnie wykorzystać podejrzenia innych, że są wizjonerami i wydawać rozkazy z tajemniczym półuśmiechem, bo może to decyzja oparta o dar?

Opowieść zaczynamy w połowie XIX wieku, w okresie przełomowym, znanym jako Bakumatsu, czyli końcowej fazie szogunatu Tokugawa, pełnej walk i napięć, gdzie nie tylko chyli się ku upadkowi władza szogunów, ale mieszają się we wszystko obce mocarstwa, a na horyzoncie majaczy już powrót władzy cesarza. Samurajem odpowiedzialnym za ród z Akaoki zostaje Okumichi-no kami Genji. Wnuk najbardziej cenionego pana Kiyori, samuraja bez skazy. Genji postrzegany jest jako… może niewłaściwe słowo, ale fircyk, bo zamiast statecznie zajmować się rządzeniem rodem i majątkiem, to on jeździ obserwować żurawie, zadaje się z gejszami i jest mało ceremonialny, chce na przykład rezygnować z palankinu i asysty. Na dodatek nie sprzeciwia się pojawieniu się cudzoziemców krzewiących nową wiarę (bo sam miał wizję, że to uratuje mu życie), a na dodatek mówi ich językiem (co z kolei nakazał dziadek, który miał wizję, że to konieczne, więc niech się wnuk uczy).

Bycie szogunem to ciężki kawałek chleba, a bycie szogunem, który jest w stanie przewidzieć przyszłość bywa nieznośne.

A cała historia to opowieść o walkach między rodami, o zdradach, szpiegach i mordercach, o cudzoziemcach, którzy często przybywają do Japonii, żeby uciec przed mroczną przeszłością w Ameryce, a czasami ścigają tych, co próbują się pod kaznodziejskimi szatami ukryć. Ale też o miłości, tej zakazanej również, o inności i rozumieniu tak trudnych pojęć jak honor i odwaga. Czyta się to bardzo szybko i historia wciąga. Problemem może być ten nienaturalny, fantastyczny wręcz element wizji. Opisy niesamowitych scen i obrazów, jakie bohaterowie nagle widzą w swoich głowach, zaskakują, są dziwne, niezrozumiałe. Jednak zostaną wyjaśnione w treści książki, więc nie pozostaje się z poczuciem, że nie miały sensu. Gdybym się miała do czegoś przyczepić, to do tego, że szybkość akcji pod koniec książki staje się niesamowita, potyczki, walki, pożary, wybuchy, śmierci i ucieczki. I autor zaczął to też pisać w krótkich akapitach, rwanych, szybkich, bez tchu. Jeśli chciał podkreślić rosnące tempo opowieści, to jestem w stanie to zrozumieć. Jednak wrażenie jest takie, że pisarz dotarł oto do mniej więcej 250 strony maszynopisu, zorientował się, że jeszcze wiele musi się wydarzyć, żeby zamknąć wszystkie wątki i wyjaśnić tajemnice, więc przyspieszył, żeby się zmieścić w 350 stronach.

A autorem powieści jest Takashi Matsuoka, który ma japońskie korzenie, ale wychowywał się na Hawajach i jest pisarzem amerykańskim. Czyli mamy ten przypadek, kiedy o Japonii i jej historii pisze ktoś, kto jest z nią bardziej lub mniej związany, ale nie jest w niej zanurzony od pierwszych dni życia.*** Moim zdaniem w przypadku „Chmary wróbli” to się czuje, bo ma się wrażenie, że opisywane emocje, zdarzenia, historie są nieco „za bardzo”, za bardzo emocjonalne, za bardzo dramatyczne. Jakby sam autor przeżywał to, o czym pisze, nie traktował tego jako naturalnego, odwiecznego elementu bycia i życia. Jednak trzeba brać poprawkę na fakt, że wprawdzie opowieść osadzona jest w XIX wieku, ale dotyczy samurajów i nadal popełnia się rytualne samobójstwa, nadal wybija się całe wioski, bo jeden członek rodu okazał się zdrajcą i nadal pozostawia się zatknięte na tyczkach, wśród zgliszcz, obcięte głowy (ale potraktowane z szacunkiem, bo uczesane i oczyszczone – sarkazm oczywiście).

Komu polecam „Chmarę wróbli”? Osobom, które uwielbiają japońskie opowieści w samurajskich klimatach i są przyzwyczajone do tego, że gdzie samuraje, tam krew i śmierć, a opisy bywają drastyczne (chociaż gorzej odebrałam obrazy morderstw dokonanych przez bohaterów jeszcze w Ameryce, bo tam jest czyste bestialstwo, a w Japonii przynajmniej ma to jakieś podłoże zasad i kodeksów). Ich zafascynuje ta opowieść i zaręczam, że pan Genji będzie powodował sporo uśmiechu swoim niesamurajskim sposobem bycia. Jeśli jednak dla kogoś miałaby to być pierwsza wizyta w szogunacie mniej więcej w XIX wieku, to niech sięgnie po coś przyjaźniejszego. Ja zawsze z sentymentem wspominam „Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta” Davida Mitchella, osadzone kilka lat wcześniej w czasie i opowiadającego o ówczesnej Japonii z perspektywy statków, handlu, cudzoziemców, którzy starają się zrozumieć, a może tylko podbić ten dziwny kraj.

*** Podobna historia dotyczy bardziej współczesnej w treści powieści „Cztery pory roku w Japonii” Nicka Bradleya, Brytyjczyka zakochanego w Kraju Kwitnącej Wiśni, który długo tam mieszkał. Jego japońska opowieść jest przepiękna – pełna szacunku i zrozumienia dla kraju i jego tradycji.

Aga

Jeśli doceniasz to, co robimy i chcesz pomóc nam tworzyć więcej takich treści, postaw nam wirtualną kawę.

To drobny gest, który daje nam wielką motywację. Dzięki!

Co o tym sądzisz?

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Brak komentarzy jak do tej pory :(