Kiedy przyznałam się na Instagramie, że owszem jestem wielką miłośniczką Ani z Zielonego Wzgórza (czy Zielonych Szczytów, bo akurat pomysł na nowe tłumaczenie przyjęłam z entuzjazmem), ale nigdy nie czytałam „Błękitnego Zamku”, to zostałam dosłownie zasypana komentarzami i wiadomościami, że to jest Wasza ukochana powieść i mam czytać, będę zachwycona! Miałyście rację, kobiety zakochane w Valancy! Jestem zachwycona, a przy okazji okazało się, że „Błękitny zamek” dostarczył mi dość ciekawego doświadczenia „tłumaczeniowego”, ale o tym za chwilę.
Szybkie podsumowanie akcji, tak dla porządku. Valancy poznajemy rankiem w dniu jej urodzin, dość odległych od tych osiemnastych, stłamszoną przez rodzinkę, z mamusią na czele i prawie niezliczoną liczbą wujów i ciotek. Szarą i smutną, bo w tym wieku ma poczucie, że nie ma męża, czyli nikt jej nie pokochał, nie zobaczył w niej niczego specjalnego. A do tego czującą się jak chora i tak postrzeganą przez rodzinę i niech się nie waży wychodzić z domu bez flanelowej bielizny! Bóle w klatce piersiowej powodują, że nasza Valancy decyduje się na rewolucyjny krok – idzie do lekarza, do którego nie chadza jej rodzina. I właśnie ta wizyta stanie się początkiem radykalnej zmiany, bo diagnoza, którą usłyszy, sprawi, że będzie chciała jednak żyć, doświadczać i nie uchylać się ciągle przez złośliwymi i lekceważącymi uwagami rodziny. I napiszę Wam, że kiedy słuchałam wersji audio tej powieści, to z jednej strony lektorka wywoływała we mnie ataki śmiechu, kiedy z oburzeniem i na wdechu czytała kwestie mamusi i wujów, ale z drugiej strony robiło mi się jakoś tak niefajnie, bo dziwnym trafem z własnego doświadczenia znam takie rodzinne stosunki i wiem, jak bardzo niefajnie się żyje, kiedy „co ludzie powiedzą” przysłania wszystko, ocenianie innych i plotki są nieustanne, a oczekiwania miewa się wobec innych, a nie wobec siebie
To powieść, która w moim prywatnym świecie wpada do ukochanego koszyczka „jak z Hallmarku”, czyli jest ciepło, romantycznie, ze zwrotami akcji, ale bez zawałów serca, choć o sercu w niej sporo.
A Błękitny Zamek? Ten tytułowy? To wymyślone przez Valancy miejsce, jej sposób na ucieczkę od codzienności, bo w wymarzonym zamku wszystko było idealne. I przyznaję, że od pierwszych stron książki kibicowałam bohaterce, żeby swój Błękitny Zamek znalazła również w życiu.
Powieść osadzona w Kanadzie, z jej przepiękną przyrodą i zmienną pogodą, które stają się pełnoprawnymi bohaterkami tej powieści, a toczy się mniej więcej w latach ’20 XX wieku. I to ważne, bo wiele klimatu i atmosfery tej historii wynika właśnie z tego, jak wyglądało wtedy życie, relacje społeczne i rodzinne i przede wszystkim rola kobiety.

I teraz dochodzimy do zagadki kryminalno-tłumaczeniowej.
Kiedy zaczęłam czytać „Błękitny zamek” w polskim tłumaczeniu, to od razu zapytaliście, które mam tłumaczenie, bo są dwa. I czy przypadkiem nie to, gdzie Valancy stała się Joanną… No, właśnie to! Z Joanną! Doczytałam spokojnie do końca, zachwycona całością i jakoś mało zdenerwowana tą Joanną, bo nie miałam porównania. Ale stwierdziłam, że skoro polskie tłumaczenia są różne, to może warto sięgnąć po oryginał i odpaliłam angielskiego audiobooka. Przyznaję, że to było genialne doświadczenie. Jak już wspomniałam lektorka doskonale (ale bez nadmiernej przesady) wcielała się w role mamusi, ciotek i wujów. A do tego całość nabrała wielkiego uroku, bo używany angielski z tamtego czasu robił swoje. I gdzieś przy trzecim rozdziale uświadomiłam sobie, że nie kojarzę dialogu… Niczego takiego nie pamiętam z polskiej wersji. A przecież czytałam trzy dni temu! Sięgnęłam po książkę, przesłuchałam dwa rozdziały z otwartym polskim tekstem i zwątpiłam. Nie tylko Valancy/Doss stała się Joanną/Bubą. Kwestie z dialogów przypisano w polskim tekście innemu wujowi niż w oryginale. Brakowało całych akapitów – i opisów, i rozmów. Rozdziały też jakby inne. Co do…!
Tłumaczem okazał się Karol Borawski. Nieznany z żadnej innej pracy jako tłumacz. No jak? Nie dość, że nawywijał, jak szalony zając, podjął takie decyzje, jakich moim zdaniem żaden tłumacz nie ma prawa podejmować, to jeszcze nie ma po nim śladu? Nie istnieje?
Na szczęście z pomocą przyszedł blog Agnieszki Maruszewskiej „Pokrewne dusze Maud” i jej wpis z 2017 roku. Okazuje się, że pan Borawski jest bohaterem jednej z najbardziej tajemniczych historii związanej z polskimi tłumaczeniami i wydaniami powieści.
Od razu powiem Wam, że Karolów było dwóch, nasz Karol Borawski i Karol Bobrzynowski. Ich nazwiska pojawiają się na stronach początkowych pierwszych wydań „Błękitnego zamku” w Polsce, a mówimy o latach tuż przed i tuż po II wojnie światowej.

Jedno z wydań ukazało się nakładem Wydawnictwa J. Kubickiego. Nie było pewności, dokładnie kiedy, ale gdzieś miedzy 1945 a 1947 rokiem. A kto był tłumaczem? Borawski? Bobrzynowski? Okazało się, że pan Kubicki kręcił strasznie i między innymi pani Barbarze Wachowicz opowiedział nieprawdopodobną historię, którą ta opisała w artykule opublikowanym w kanadyjskim czasopiśmie („L.M. Montgomery: at home in Poland” w 1987). Otóż pan Kubicki miał znajomego antykwariusza, który wiedząc o jego zainteresowaniu powieściami Montgomery pokazał mu luźne kartki z polskim tłumaczeniem „The Blue Castle”. Kto tłumaczył? Nie wiadomo. Kiedy to się stało? Nie wiadomo. W końcu pojawiło się nazwisko Bobrzynowski. Ale kiedy pani Wachowicz docisnęła pana Kubickiego, to ten niechętnie wyznał, że było inaczej. Zupełnie inaczej. Ten antykwariusz to chyba nie do końca prawda. A Bobrzynowski to była młoda żydowska dziewczyna. Ukrywana przez polską rodzinę w czasie Powstania Warszawskiego, drżąca o życie swoje i pomagających jej ludzi. Żeby nie zwariować czytała angielską wersję „Błękitnego Zamku” i przetłumaczyła ją na polski. Kubicki wrócił po upadku Powstania do Warszawy, a w ruinach, w piwnicy domu, w którym ukrywała się ta dziewczyna znalazł lekko zniszczony rękopis.
Cuda, panie, cuda! Autorka bloga nie wierzy w tę historię ani trochę. Bo okazało się, że wydanie pana Kubickiego było identyczne jak inne wydanie z tego samego okresu. Syn Kubickiego przyznał, że ojciec praktykował, częste wtedy, wydawanie powieści „na spółkę”, razem z innym wydawcą dzielono koszty druku, tłumaczenia itd., a drukowano tylko inne strony tytułowe, inne okładki, ale tekst był identyczny. I stąd pani Agnieszce wyszło, że Bobrzynowski i Borawski to ta sama osoba, ale w sumie nie wiadomo, kto dokładnie. Nazwisko Borawskiego pojawia się jeszcze raz jako tłumacza powieści Charlesa G.D. Robertsa, ale czy to nazwisko prawdziwe? Na pewno nic nie wskazuje na żydowską dziewczynę próbującą przetrwać Powstanie jako na autorkę tego przekładu.
Ciekawa historia, prawda? Jednocześnie nieco tłumaczy, czemu Borawski/Bobrzynowski, czyli nasz niezidentyfikowany tłumacz zmienili imiona i przezwisko głównej bohaterki i innych, bo tak się wtedy robiło, żeby było przystępniej dla polskiego czytelnika, a tutaj to głównie czytelniczki. Do tego skróty w tekście i pomijanie pewnych akapitów mogło wynikać z chęci zmieszczenia się w wymaganiach technicznych, żeby było jak najmniej arkuszy drukarskich (przecież mamy czasy powojenne, czyli oszczędzanie na kosztach i papierze, tekturowe okładki i minimum koloru). Dlaczego jakieś dialogi przypisano innym bohaterom… tego nie rozumiem, ale może całość była tłumaczona tak szybko i „chałupniczo”, że nikt tego nie sprawdził. Nie wiem.
Jednak to nieszczęsne tłumaczenie „z Joanną” dzięki tej historii stało się dość wyjątkowe, a historia przytaczana przez Agnieszkę Maruszewską i Barbarę Wachowicz intrygująca.
Aga
Powyższy tekst nie jest efektem współpracy reklamowej. Jest opinią własną, subiektywną i żaden przelew nie miał na nią wpływu.
Grafiki używane w tym wpisie powstały przy pomocy narzędzi AI.

Kasia
18 września, 2025Wow. Też lubie tę książkę choć dawno do nie nie wracałam. Też czytałam właśnie tamto tłumeczenie z Joanną. Po Twojej recenzji chyba sięgnę do orginału:)
intensywni
18 września, 2025Ja jestem oryginałem zachwycona, wszystko było bardziej – bardziej emocjonalne, bardziej zabawne. I podejrzewam, że częściowo to była zasługa lektorki, ale w wielu momentach angielskie żarty i zabawy słowem po prostu brzmiały lepiej. Pomijając ten „drobny” fakt, że wtedy czyta się całość, bez zmian i skrótów.
pozdrawiam Aga
Paulina
24 listopada, 2025Z Karola B. jest wspaniała zagadka bibliograficzna, niestety piekielnie trudna do rozwikłania :’) Broniłam w lipcu pracę licencjacką porównującą pierwsze tłumaczenie BZ z oryginałem, no i już samo to, że przekład jest o 25% krótszy od tekstu angielskiego – no bomba, po prostu bomba xd A sam wydawca nie mniej tajemniczy, o Księgarni Literackiej też źródeł jak na lekarstwo, bo może tym tropem można byłoby dojść do jakichś informacji na temat Karola. No ale niestety takowych też nie ma. Na szczęście z najnowszym tłumaczeniem mamy ich na rynku aż sześć, także moje serduszko zakochane w Błękitnym Zamku cieszy się, że nie jesteśmy skazani jedynie na Joanno-Bubę <33
intensywni
24 listopada, 2025Ta zagadka Karola B. i spółki spowodowała, że do „Błękitnego zamku” mam chyba jeszcze większy sentyment, bo rzadko się zdarza, że jakiś tytuł w sumie nie taki odległy w czasie, ma tak tajemniczą historię. I ja się jednak zakochałam w oryginale, angielski tekst mnie tyle razy rozbawił, że pewnie wszelkie powtórki będą nadal po angielsku, a będą na pewno.
pozdrawiam Aga