Zacznę od rodzinnej anegdoty. Jeśli mój mąż kładzie się znacznie później niż ja i myśli, że już dawno śpię, a tu, zaskoczony, widzi nadal światło w sypialni i mnie z książką, to na 90% na stwierdzenie: „A to ty nie śpisz!” usłyszy: „Nie, bo romans czytam.” Bo ja się bez żadnego skrępowania przyznaję zawsze i głośno, że ja lubię romanse. Romanse z epoki, romanse biurowe, romanse dramatyczne i romanse ze scenami łóżkowymi też. I nie, wcale nie czytuję ich pasjami, ale wiem, że takie miłosne historie to doskonały lek na poczucie, że to był marny dzień i sposób na poprawienie sobie humoru (ale wtedy musi być happy end!). I mam w głębokim poważaniu opinie, że to jest literatura trzeciego sortu, że to jest nieambitne, że… Nie lubisz, nie czytasz, proste. Ja lubię i czytuję.

Wydawca jasno pisze, czego się spodziewać: „romans biurowy, boss girl, rivals to lovers” i oznacza powieść jako 18+, więc skąd te rozczarowane opinie, że to tylko… romans ze scenami seksu. Nikt nie obiecał powieści o pogłębionej psychologii związku.

Jednak dzisiejszą recenzję „Spotkajmy się w Central Parku” zacznę od jasnego postawienia kilku kwestii, które są już na okładce. Po pierwsze to romans, nazwany biurowym (chociaż to spore niedopowiedzenie, bo to nie jest zwykłe biuro) i oznaczony jako 18+, czyli autorka nie unika scen łóżkowych i poza łóżkowych oraz używania nazw narządów wszelakich i aktywności związanych z obcowaniem ciał. Nie lubisz takich scen, czujesz się skrępowany, skrępowana, czytając takie opisy, to ta powieść nie jest dla Ciebie. Idziemy dalej – motyw „enemies to lovers”, czyli od wrogów do kochanków, jest w tej historii pierwszą osią akcji i jest sporo dialogów i scen, w których główni bohaterowie są wobec siebie wredni, zgryźliwi, okropni. I dlatego przepraszam, że to napiszę, ale w jednej z opinii o tej powieści przeczytałam, że jak oni mogą się tak zachowywać wobec siebie i tak mówić i to przy szefie… Nie chcę odzierać kogoś z pięknych złudzeń, ale życie zawodowe nie jest Wersalem i kopanie dołków pod konkurentem lub konkurentką w awansie czy podwyżce potrafi nie ograniczać się do słów. Ale podziwiam pozytywne i słoneczne podejście do życia oraz wiarę w dobro. Ale wracając do powieści – autorce wyraźnie zależało na pokazaniu, że ta para od pierwszego spotkania nie znosi się pasjami i gdyby tylko mogli, to by się wzajemnie utopili w łyżce wody, ale niestety nie mogą, bo…

I tu dochodzimy do szybkiego opowiedzenia całej akcji. Victoria przyjeżdża do Nowego Jorku, żeby objąć stanowisko dyrektorki wydawniczej znanego wydawnictwa, które jednak ostatnio nieco nie nadąża za trendami. Szefostwo chce więcej literatury, która się sprzeda, narobi szumu w mediach społecznościowych i odświeży wizerunek firmy. Jednak na to samo stanowisko liczy Knight Underwood, redaktor z sukcesami, od dość dawna tu pracujący. A teraz nie dość, że nie awansuje, to jeszcze jego szefem zostanie kobieta i to bardzo atrakcyjna kobieta. Pozabijają się? Może nie dosłownie, ale zacznie iskrzyć od pierwszej godziny spędzonej w tym samym pomieszczeniu. Niestety szybko okaże się, że nie mogą sobie szkodzić zbyt długo, bo staną przed kryzysem, który potencjalnie położy finansowo wydawnictwo. Muszą współpracować i to w tajemnicy, chcą, czy nie chcą, i liczyć na cud.

I to wracamy do tego określenia „romans biurowy”, bo jak już wiecie to biuro to wydawnictwo i za samo to autorka ma u mnie potężnego plusa, bo opowiada o tym środowisku i jego sposobach działania dość barwnie.

Plusa ma też za sceny łóżkowe, bo ja jestem dość wyczulona na niezręczności, używanie dziwnych określeń i generalne wrażenie, że sam autor lub autorka, nie mają pojęcia, jak to napisać, żeby było pikantnie i wpadają gdzieś między śmieszność a marne porno. Kingsley umie w opisy tego typu i chwała jej za to. Przy czym od razu uprzedzę, że jest tego sporo, ale skoro bohaterowie są sobą fizycznie zafascynowani, to jakoś nie dziwi.

Co może było małym minusem, ale nie wiem, czy tak na pewno – na początku o Victorii i Underwoodzie wiemy niewiele, o ich historii czy przeżyciach, ale im dalej w las, tym tych powrotów do przeszłości więcej, poznajmy ich rodziny i jakie w nich panowały stosunki i z takich postaci narysowanych jednowymiarowo i prostą kreską, stają się coraz bardziej złożonymi osobami i wiele ich działań i decyzji daje się łatwiej zrozumieć. I w pierwszej chwili pomyślałam, że autorka nieco zbyt mocno postawiła na to ujawnianie w drugiej części, a za mało w pierwszej, ale z drugiej strony ona to robiła w takim tempie, w jakim poznawali się bohaterowie nawzajem, więc skoro oni na początku niczego takiego o sobie nie wiedzieli, to czemu czytelnik ma być uprzywilejowany.

I jeszcze jedno, co może być zaskoczeniem i dla mnie było. Biorąc pod uwagę tytuł powieści i miejsce akcji oraz nazwisko autorki, od razu założyłam, że to Amerykanka. Jednak mam taką dziwną przypadłość, że zawsze czytam stopki redakcyjne i jakie było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam tytuł oryginalny, który brzmi: „Ti aspetto a Central Park” i informację, że w zakupie uczestniczyła agencja MalaTesta z Mediolanu. Bo Felicia Kingsley nie jest Amerykanką, jest Włoszką. I do tego aktywnie działającą architektką. Zaczynała jako autorka self-publishingowa, czyli nie miała wydawcy, sama zajmowała się tym, żeby jej powieści docierały do czytelników i czytelniczek. Może stąd jej niezła znajomość tego, jak rynek wydawniczy wygląda i jak funkcjonują wydawnictwa i redaktorzy. Czy czuć, że to nie jest amerykańska powieść? Troszkę tak, ale nie jakoś szczególnie mocno. Wydaje mi się, że kiedy Kingsley już pisze o emocjach to z takim włoskim zacięciem, czyli nie hamuje się specjalnie, a jak jej bohaterowie się pokłócili, to tak, owszem, miałam przed oczami oglądaną kiedyś na żywo scenę włoskiej kłótni na środku ulicy, podobne to było wyjątkowo i dosłownie widziałam w wyobraźni, jak machają rękami w typowo włoski sposób.

A na koniec napiszę tyle – ja się świetnie bawiłam przy „Spotkajmy się w Central Parku”, a w drugiej części powieści nawet się zdarzało, że nieco mi się oczy zaszkliły. Jeśli lubicie współczesne romanse i nie czujecie skrępowania opisami mocno erotycznymi, to będziecie zachwyceni.

Aaaaa, i nie mogę zapomnieć, że książka zaczyna się cytatem z „Masz wiadomość”, mojego ukochanego nowojorskiego filmu „Nie masz bzika na punkcie Nowego Jorku jesienią? Ja mam wtedy ochotę kupować przybory szkolne. Gdybym znał twój adres i twoje imię, wysłałbym ci bukiet dobrze zatemperowanych ołówków”. I główna bohaterka uwielbia ołówki, zakreślacze, karteczki samoprzylepne, a Knight to szanuje… Kolejny plus dla autorki, co razem daje ocenę 8/10 i moją radość, że mam jeszcze „Miłość pod przykrywką” tej samej autorki do przeczytania.

Aga

Jeśli doceniasz to, co robimy i chcesz pomóc nam tworzyć więcej takich treści, postaw nam wirtualną kawę.

To drobny gest, który daje nam wielką motywację. Dzięki!

Co o tym sądzisz?

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

1 komentarz
  • Agnieszka
    24 września, 2025

    Przepiękny obrazek jesienny z parą. Mogłabym taki haftować. Książka jest u mnie na półce i czeka aż skończę „TO”, mam nadzieję,że w weekend zacznę. Zgodzę się z pierwszymi zdaniami. Również nie rozumiem często recenzji. Romans ma być romansem. Często jak sceny łóżkowe są dla mnie nie do przejścia, to je omijam i idę dalej w fabułę. Tak samo nie mogę zrozumieć,jak niektórzy czytając np fantastykę, twierdzą,że coś tam jest nierealne. Ale może ja tak mam,że dla mnie fantastyka sama w sobie jest nierealna. Jestem ciekawa jaką ja będę miała opinię.

    • intensywni
      24 września, 2025

      Też jestem bardzo ciekawa Twojej opinii. I bardzo się zgadzam z tym, że czasami opinie potrafią być zabawne. I też mnie zawsze wprawia w dobry humor to oburzenie, że romans jest tylko romansem i na dodatek ludzie idą w nim do łóżka. Ja rzadko czytam romans po romansie czy smoki po smokach, więc czeka mnie jakaś krótka przerwa i będę czytała ten „kuchnny romans”, podobno nie jest gorszy, chociaż pewnie już nie będzie tam o książkach : ))))
      pozdrawiam Aga