KALENDARIUM – od najnowszych do najstarszych wpisów

Wpisy są umieszczone chronologicznie. Najnowszy jest na końcu.

  • 09.11.2025 – Recenzja „Kronik portowych”
  • 04.11.2025 – I jak Wam się podobało?
  • 30.10.2025 – Czas na zmiany (rozdziały 13 – do końca)
  • 27.10.2025 – Zanim kolejne rozdziały
  • 22.10.2025 – Nowy dom, nowa praca (rozdziały 4-12)
  • 19.10.2025 – Poznajcie Quoyle’a (rozdziały 1-3)
  • 15.10.2025 – Witamy w świecie „Kronik portowych”

WITAMY W ŚWIECIE „KRONIK PORTOWYCH”

(Wszystkie materiały w tej części są „neutralne informacyjnie” i nie zdradzają żadnych szczegółów akcji, o których nie napisałby wydawca w materiałach o tej powieści.)

Annie Proulx
By Fuzheado – Own work, CC BY-SA 4.0,
https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=72307154

Zaczniemy od tego, co jest kluczowe, bo jak już się chwalić, że czyta się „Kroniki portowe”, to głupio unikać nazwiska autorki, bo nie wiadomo, jak je przeczytać. Po pierwsze pisarka nazywa się Edna Annie Proulx. Edna była na cześć ciotki jej matki, jednak najczęściej ona sama używa po prostu Annie Proulx i czytamy to jako [ani pru]. Skąd takie francuskie nazwisko u Amerykanki? Otóż jej ojciec Georges-Napoléon Proulx był francusko-kanadyjskiego pochodzenia. I tu po raz pierwszy pojawia się Kanada w życiorysie Annie. Później, kiedy Proulx będzie dorosła, pojawi się nawet mocniej, bo będzie okres w jej życiu, kiedy część roku będzie spędzać w Nowej Fundlandii, w zatoczce w pobliżu L’Anse aux Meadows (ciekawostka – to miejsce, gdzie Wikingowie próbowali założyć swoją stałą osadę).

„Kroniki portowe” („The Shipping News”) opublikowano po raz pierwszy w 1993 roku (i zekranizowano w 2001, co może zainteresować osoby, które lubią porównywać ekranizacje i powieści będące ich inspiracją). Killick Claw, opisywane w „Kronikach” nie jest rzeczywiste, Proulx je wymyśliła, ale wiele osób znających Nową Fundlandię twierdzi, że nazwy może i nie ma, ale takie miasteczka, takie bary, domy, ludzie istnieli tam pod koniec XX wieku. Podobno jest wzorowane na St. Anthony.

MAPA NOWEJ FUNDLANDII i zaznaczenie L’Anse aux Meadows i St. Anthony.
Autorstwa Coach.nyta, edited by Qyd – cropped version of Image:Newfoundland map blank.png, CC BY-SA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=3390896

Poniżej macie jeszcze kilka zdjęć Nowej Fundlandii, żeby mieć pojęcie, o jakich krajobrazach i o jakiej architekturze czytamy.

Przystań w wiosce rybackiej na Nowej Fundlandii
Public Domain, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=174538
Widok na St. Anthony, Newfoundland, Canada. Photograph by Sheldon Coles, July 19, 2004.
Public Domain, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=3241516
Widok na miasteczko Placentia (południowa część wyspy)
By Carlb at English Wikipedia – Transferred from en.wikipedia to Commons by Quadell using CommonsHelper., Public Domain, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=6413003
Nowa Fundlandia, okolice miasta Torbay
By ALAN SCHMIERER – https://www.flickr.com/photos/sloalan/5453353530/, CC0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=57052716
Góry lodowe w pobliży Bell Island
By Derek Keats – https://www.flickr.com/photos/dkeats/3128150394/, CC BY 2.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=121510456
Okładka Ashley’s Book of Knots
Fair use, https://en.wikipedia.org/w/index.php?curid=7292659

Jednak najciekawsza na początku naszego spotkania z „Kronikami portowymi” jest książka, którą Annie Proulx uważa za swoją największą inspirację przy tworzeniu powieści. Kiedy otworzycie „Kroniki portowe”, to od razu w oczy rzuca się to, że każdy rozdział zaczyna się czymś w rodzaju motta. Szybko okaże się, że ta krótka treść na dzień dobry doskonale oddaje charakter rozdziału, podsumowuje go, a czasami nadaje mu dodatkowy sens. Co ciekawe bardzo często te cytaty są podpisane jako pochodzące z książki Clifforda W. Ashleya „Księga węzłów” (1944). I ta księga naprawdę istnieje, jest czymś w rodzaju obszernej encyklopedii węzłów, opisując jak je pleść, jaka jest ich charakterystyka, do czego służą i jaką mają historię. Ashley był nie tylko marynarzem, ale i malarzem, więc jego dzieło jest ilustrowane.

Sama autorka pisze, że bez inspiracji „Księgi węzłów”, którą miała szczęście znaleźć na wyprzedaży garażowej za grosze, jej powieść zostałaby tylko pojedynczą nicią idei. Okazuje się, że w węzeł opowieści pomógł się tym pomysłom zawiązać utalentowany pan Ashley.

Co jeszcze warto wiedzieć, zanim otworzycie swoje egzemplarze powieści? Nie wiem, czy to kluczowe, ale „Kroniki portowe” zostały nagrodzone Pulitzerem w kategorii fikcja literacka. W amerykańskim świecie pisarzy i reporterów to jest nobilitujące i powiedzenie, że wygrało się Pulitzera ma znaczenie.

Co może jednak znacznie bardziej Was zainteresować, to fakt, że Annie Proulx jest też autorką „Brokeback Mountain”, bardzo znanego opowiadania opublikowanego oryginalnie w New Yorkerze, które stało się kanwą scenariusza głośnego filmu „Tajemnica Brokeback Mountain”.

Annie Proulx ma teraz 90 lat (urodzona w 1935) i nadal jest aktywna twórczo. 10 sierpnia 2025 New Yorker opublikował jej najnowsze opowiadanie „The Corn Woman, Her Husband and Their Child”.

To teraz jeszcze kwestia polskich wydań i tłumaczeń. Jako pierwsze wydało „Kroniki portowe” wydawnictwo Rebis w przekładzie Pawła Kruka. I z tego, co rozumiem z opisu, to ich sporym plusem było to, że Rebis zdecydował się na wykorzystanie ilustracji z „Księgi węzłów”, co uatrakcyjniło powieść. Drugie tłumaczenie – Jędrzeja Polaka – do którego prawa ma Wydawnictwo Poznańskie, uważane jest za lepsze pod względem językowym, bo bliższe oryginalnemu stylowi pisania autorki, z wieloma równoważnikami zdań, bez czasowników, dzięki temu oddało ten specyficzny klimat opowieści. Minusem jest to, że zrezygnowano z ilustracji z węzłami. Ja wcześniej i teraz czytam wydanie w tłumaczeniu Polaka i przyznaję, że jego sposób użycia języka jest wielkim plusem, specyficzny, czasami z dziwnym słownictwem, z tymi szybkimi bezczasownikowymi strukturami, które tworzą niesamowitą atmosferę opisów miejsc, pogody, czy nawet zdarzeń.

POZNAJCIE QUOYLE’A – Rozdziały 1-3

(Ta część tekstu może zawierać informacje zdradzające treść powieści.)

Pierwsze rozdziały nie są łatwe do czytania, zapewne wywołają w Was sporo emocji, tylko pytanie, jakie te emocje będą i wobec kogo kierowane.

Ale zacznijmy od chyba najbardziej znanego, omawianego i analizowanego na wszystkie strony cytatu z „Księgi węzłów”, który znajduje się na początku rozdziału 1., gdzie dowiadujemy się, że Quoyle znaczy zwój, a „słoneczko”, to taki zwój, który wiąże się jako zupełnie płaski, żeby można było po nim przejść na pokładzie. Wniosek? Naszego bohatera poznamy w takim momencie, kiedy w swoim życiu jest niewidzialny, pozwijany tak, żeby nikomu nie przeszkadzał. Po Quoyle’u po prostu się przechodzi.

I tak bardzo osobiście napiszę Wam, że ja po tych pierwszych rozdziałach miałam nieco inne wrażenie, że Quoyle jest bezładnie pozwijaną, pełną dziwnych supłów liną, która wcale nie leży płasko, ona leży w kącie, brudna i nieużywana, kopnięta głębiej, jeśli trzeba i przysypywana kolejnymi śmieciami. Bo węzeł zwany „słoneczkiem” zakładał, że ktoś z uwagą tą linę poukłada idealnie płasko, zatroszczy się o jej perfekcyjny kształt, o jej dobry stan, gdyby nagle była potrzebna. A czy o Quoyle’a ktoś się troszczył?

I tu dochodzimy do emocji. Jakie emocje wzbudził w Was Quoyle z tych pierwszych trzech rozdziałów? Współczucie? Smutek? Coś innego? A może kogoś Quoyle zdenerwował, rozczarował? A jego rodzina? Chcieliście im zrobić coś, za co idzie się na długie lata do więzienia? A może ktoś znalazł dla nich usprawiedliwienie?

Z pierwszego rozdziału zapamiętajcie pana Partridge’a, pojawi się nam jeszcze w powieści.

I chce Wam zwrócić uwagę na jeden cytat z tego rozdziału, który zapowiada to, co się stanie: „Mając trzydzieści sześć lat, osierocony, przepełniony żalem z powodu nieszczęśliwej miłości, pożeglował na Nową Fundlandię: „Skałę”, która zrodziła jego przodków, wyspę, na której nigdy nie był i której odwiedzać nie zamierzał. Wodnistą krainę. A Quoyle bał się wody, nie umiał pływać.”

Rozdział drugi ma wiele mówiący tytuł „Węzeł kochanków”, przeczytajcie motto, pod koniec rozdziału okaże się, czy Petal odesłała mocno zaciągnięty węzeł, nienaruszony, czy może wywróciła go na nice i oddała w strzępach.

O ile Quoyle znaczy zwój, o tyle Petal to płatek kwiatu… Bardzo „adekwatne” imię dla takiej kobiety. I przyznaję bez bicia – psychologia pozwala mi zrozumieć, dlaczego Quoyle godził się na takie traktowanie, ale za nic nie pozwala mojej głowie poradzić sobie z tym, jak kobieta mogła kogoś tak traktować, i partnera, i dzieci, i siebie. I przyznaję, że myślałam, że mam problem z rodzicami naszego bohatera, ale z jego żoną mam problem o wiele większy.

Rozdział trzeci – „Węzeł zaciskowy” – a jego główny motywem jest śmierć. Najpierw rodzice Quoyle’a. Czy wyobrażacie sobie, że przekazalibyście takie informacje, jakie przekazał mu jego ojciec, telefonicznie? Strach przed spojrzeniem w oczy synowi? Strach przed jego reakcją? Czy lekceważenie jego emocji i zupełny brak empatii? Nie wiem. A po rodzicach znika żona.

I nagle Quoyle jest sierotą i wdowcem z dwójką, żywych na szczęście, dzieci. I wtedy pojawia się ciotka Agnis. Ciotka, która słucha wyjaśnień swojego bratanka, dlaczego jego żona była, jaka była i w duchu mówi sobie „Wierzy w te brednie?”, bo Agnis twardo stąpa po ziemi. Ona swoje przeżyła, ona wie, że ludzie bywają okrutni i źli. To ciotka weźmie na chwilę w swoje ręce stery życia Quoyle’a i pokaże mu, że życie można zacząć od nowa w najmniej oczywistym miejscu na świecie, na wyspie omywanej wodą, a Quoyle nie umie pływać…

Jak Wam jest po tych rozdziałach? Czego chcecie dla Quoyle’a, jego dziewczynek i ciotki Agnis też, bo ona nie zniknie?

I „praca domowa” – czytając bądźcie uważni i spróbujcie znaleźć w powieści miejsce, kiedy poznamy imię Quoyle’a, bo na początku cały czas słyszymy tylko nazwisko.

A drugie „zadanie” jest trochę bardziej wymagające wyobraźni i jest dla tych, którzy nie doczytali za daleko (maksymalnie do 20. rozdziału)!!! W opisie treści na tylnej okładce jest informacja, że Quoyle znajdzie walizkę, dość tajemniczą, bo nie wiemy o niej absolutnie nic. Jak myślicie, co w niej będzie, skoro jest taka ważna? Ja przed pierwszym czytaniem byłam pewna, że walizka będzie zawierała jakieś listy lub dokumenty, które sprawią, że Quoyle zacznie poznawać historie życia mieszkańców Killick-Claw i okolicy.

NOWY DOM, NOWA PRACA – Rozdziały 4-12

(Ta część tekstu może zawierać informacje zdradzające treść powieści.)

Wiele osób w recenzjach i opiniach o książce sugeruje, że kiedy już Agnis i Quoyle docierają na Nową Fundlandię, to pojawia się nie tylko mnóstwo nowych bohaterów „ludzkich”, ale przede wszystkim pojawia się dwóch potężnych bohaterów metaforycznych – owa Nowa Fundlandia i jej pogoda oraz dom – stary dom Quoyle’ów, który ciotka Agnis postanawia wyremontować.

Też mieliście takie wrażenie? Że otoczenie i ten wielki dom są nie tylko krajobrazem i miejscem akcji, ale też ważnymi bohaterami? Bo ja i owszem. One mają swoje znaczenie, swoją rolę. I tak prywatnie Wam napiszę, że remontowany stary dom, z jego linami mocującymi go do skały, skrzypiący, wyjący wiatrem stał się dla mnie synonimem nawiedzonego zamczyska. Przez chwilę „Kroniki portowe” zapachniały przez to powieścią gotycką.

Przy okazji czy zauważyliście, jak Proulx opisuje kolory? „Twarz Quoyle’a barwy perły ze skazą.” „Dom był zielony jak plama po trawie.” „Cerata koloru owadzich skrzydełek.” A ty się człowieku zastanawiasz dwa dni, jaki kolor mają te owadzie skrzydełka i ta cerata. Uwielbiam ją za te opisy.

Opowieści o bohaterach tym razem zaczniemy nie od Quoyle’a a od ciotki Agnis. Jakie emocje budzi w Was ta kobieta? Czy też macie takie poczucie, że sporo ukrywa i nie piszę tu o żadnych „grzechach”. Raczej od początku miałam wrażenie, że ona niechętnie opowiada o swojej historii, nie jest wylewna. I cały czas zadawałam sobie pytanie – dlaczego tak bardzo zaangażowała się w pomoc Quoyle’owi i dziewczynkom? Czy to nie było dla niej jak prezent, że nagle mogła w ogóle marzyć o powrocie na rodzinną wyspę, bo miała z kim? Czy to było takie bezinteresowne, czy może wcale nie? Może bardziej chodziło o spełnienie jej potrzeb? I słynny początek 11. rozdziału. Co sądzicie o tym, co Agnis zrobiła z prochami brata, ojca Quoyle’a?

I ręka do góry, kto chociaż kilka razy pomyślał, czytając te rozdziały, że jeszcze jeden kilometr, jeszcze jedna wyrwa w drodze, jeszcze jedna trudność, jeszcze jedna rzecz do wyremontowania i Quoyle ucieknie z krzykiem najdalej, jak się da. Bo ja miewałam takie myśli dość często. Jakby Quoyle i wyspa nie były sobie pisane. A że wyspa się nie zmieni, to pewne, więc jedyne, co miało znaczenie to fakt, czy będzie w stanie zmienić się Quoyle.

I tu dochodzimy do nowej pracy naszego bohatera – „Ględźby codziennej”. W oryginale jest to „The Gammy Bird”, czyli nazwa odnosząca się do powszechnie występującej na wyspie kaczki, która znana jest z bardzo „rozgadanego” sposobu komunikowania z innymi kaczkami  (szersze wyjaśnienie znajdziecie w motcie do rozdziału 7.). Tłumaczenie Jędrzeja Polaka na „Ględźbę Codzienną” uważam za genialne, ale to tak w nawiasie. Bardziej interesuje mnie to, jak odebraliście „środowisko pracy” w tej gazecie. Pełne mężczyzn, rozplotkowane, mało profesjonalne? Czy może przyjazne, niesformalizowane i lokalnie przyjazne?

I co zwróciło moją uwagę – w „Ględźbie” nie ma kobiet. Nawet działem domowym, z przepisami, radami, itp. zajmuje się mężczyzna. I pierwsza myśl była taka, że Proulx zostawiła kobietom rolę strażniczek domowego ogniska, dbających o jedzenie, ubranie, dzieci… Ale nie! Szybko okaże się, jak przedsiębiorcza jest Agnis oraz jak wiele, wbrew pozorom robi Wavey i jak szanowana jest w środowisku. I ja nie znalazłam żadnego wytłumaczenia tego, że w gazecie kobiet nie było. Może nie dałyby rady pracować z taka „radosną bandą” facetów? Macie jakieś teorie?

Czy po tych pierwszych rozdziałach opisujących Nową Fundlandię w latach ’90 mielibyście ochotę tam wyjechać? Zamieszkać? Ja mam wielkie wątpliwości. Za mokro, za zimno i mimo tego, że uwielbiam wielkie statki i miasta portowe, to wydaje mi się, że chyba jednak nie. Na tak ekstremalne „zostawić to wszystko i wyjechać w Bieszczady” w wersji kanadyjskiej bym się nie zdecydowała.

ZANIM KOLEJNE ROZDZIAŁY

(Ta część tekstu może zawierać informacje zdradzające treść powieści.)

Początek czytania „Kronik portowych” bywa odbierany dość emocjonalnie, tak skupiamy się najpierw na historii Quoyle’a, a później na pierwszych wrażeniach z pobytu w Nowej Fundlandii, że nie zostaje zbyt wiele „mocy przerobowych” na zastanowienie się, do jakiego świata trafia Quoyle z rodziną i w jakim czasie.

Przyjrzyjmy się zatem temu, co się działo w tamtym zakątku Kanady i w Stanach w latach, kiedy dzieje się nasza powieść i co z tego miało wpływ na opowieści, jakie snuje Proulx.

Zacznijmy od nieco wcześniejszego momentu, czyli 1949 roku, kiedy Nowa Fundlandia i Labrador stały się częścią Kanady. Obietnice tego, jak świetny to ruch, jak wiele przyniesie mieszkańcom, jakoś się nie spełniły. Wiele osób, mieszkających na tych terenach od lat, podkreślało, że owszem izolacja i wymuszona samodzielność wyspiarzy zmalały, ale za to wszystkie obietnice ekonomiczne wcale nie zostały spełnione, a pretensje i żal pozostał przez dziesięciolecia. Często podkreślano między innymi kwestie kwot połowowych i tego, że trawlery łowią, a lokalni rybacy nie mogą.

Co ciekawe początek lat ’90 na świecie, to moment, kiedy działo się bardzo wiele. Ciągle odczuwane skutki ekonomiczne recesji w Stanach z lat ’80, ciągle AIDS, akty terroryzmu wewnętrznego i strzelaniny – i czy zauważyliście, że Quoyle wcale zachowuje się tak, jakby te wydarzenia miały na niego wpływ, kiedy mieszkał w Stanach. Dopiero w Kanadzie zdaje się zauważać więcej, analizując historię wyspy i jej wpływ na mieszkańców, w tym jego krewnych, choć nie tylko, bo nagle również informacje o tym, co dzieje się w Stanach odbiera silniej.

W powieści wspomina się o zatonięciu platformy wiertniczej u wybrzeży Nowej Fundlandii w roku 1982. Jest też huragan Bob, który uderzył w 1991 i spowodował zniszczenia wycenione na około 1,5 miliarda dolarów.

I nawet wiadomości ze Stanów, które Quoyle dostaje dzięki Partridge’owi dopiero teraz czynią spore wrażenie, strzelanina w gazecie, w której pracowali, co było prawdopodobnie inspirowane zdarzeniami z Royal Oak, gdzie były pracownik zastrzelił swoich kolegów z urzędu pocztowego, czy strzelaniny w Los Angeles, które zaostrzyły zamieszki na tle rasowym.

Ciekawe jest to, jak sami mieszkańcy Nowej Fundlandii odebrali powieść. Ich reakcję można podsumować jako „dobre, ale…”. Tak, przyznawali, że takie miasteczka i tacy ludzie istnieli w tamtych czasach na wyspie. Jednak zawsze zaraz pojawiało się zastrzeżenie, że Annie Proulx jest „obca”, nie jest stamtąd i owszem, mieszkała, rozmawiała, poznawała, ale to nie Nowofundlandka, nie jest „swoja”, nie miała szans na poznanie wszystkich niuansów, na zajrzenie pod podszewkę, na zrozumienie specyficznej psychologii i zachowań ludzi mieszkających w tak wymagających warunkach i miejscach. Czyli mamy dobrą powieść, ale to nie jest wierny obraz tamtego życia i miejsca. Zawsze można postawić pytanie, czy niezbyt idealistyczny obraz mieszkańców wyspy spowodował, że nie chcieli powiedzieć, że tak, to jest prawdziwe i wierne wobec rzeczywistości? Bo wtedy musieliby powiedzieć, że owszem jesteśmy właśnie tacy (pamiętacie te całe strony o przestępstwach seksualnych i wykorzystywaniu, jakie pojawiały się w „Ględźbie Codziennej”?). Może gdyby Proulx napisała „laurkę” o ciężko pracujących i skupionych na tradycji mieszkańcach, to by uznali, że owszem, to jest opowieść prawdziwa? Jak sądzicie? Jaka jest Wasza ocena? Nie podoba nam się, bo nie jesteśmy pokazani jako ludzie bez skazy? Czy rzeczywiście Proulx nie udało się pokazać rzeczywistości?

Może zgadniecie, która scena, jaka sugestia spowodowała najbardziej potężną obrazę uczuć Nowofundlandczyków?

Odpowiedź w kolejnej części naszego Razemczytania.

CZAS NA ZMIANY – Rozdziały 13 – do końca

(Ta część tekstu może zawierać informacje zdradzające treść powieści.)

Tak, dobrze widzicie, dalszą część książki potraktujemy już jako całość i wszystkie materiały do niej znajdziecie w tej części. Skąd taka decyzja? Bo to jest ten moment w książce, kiedy Quoyle zaczyna się zmieniać, dziewczynki zaczynają się zmieniać, nawet ciotka Agnis jakby łagodnieje.

Zacznijmy może nietypowo od postaci Wavey, która pojawiła się w zasadzie od początku pobytu Quoyle’a na wyspie, ale jej postać zaczyna nabierać znaczenia w tej części powieści. Co o niej sądzicie? Jakie wrażenie na Was robi, czy od początku uważacie, że to ta łagodna, wysoka dziewczyna będzie dla Quoyle’a wybawieniem, czy może macie obawy, że i ona go odtrąci? Przy okazji coś rzuciło mi się w oczy, ale nie wiem, czy moja teoria jest właściwa, bo nigdzie nic na ten temat nie znalazłam. Wavey, czytane najprawdopodobniej jako [łejwi], jakoś od początku skojarzyło mi się z angielskim „wave” [łejw], czyli fala, ale też z „weave” [łiw], czyli splot, tkanie, wplatanie. I tak sobie pomyślałam, czy to nie jest tak, że nasz Quoyle, czyli zwój dopiero po poznaniu Wavey ma szansę na to, że ktoś pomoże mu się „zapleść” inaczej, „utkać” w coś innego niż ten zwój, po którym się chodzi.

A skoro już wspomnieliśmy Wavey, to musi się pojawić Herry, czyli jej syn, a przy okazji dziewczynki, czyli Bunny i Sunshine. Ich wychowanie, zajmowanie się nimi przypomina to niesamowite działanie „całej wioski”. Nowe dzieci w zasadzie wsiąkają w środowisko, nie ma płaczu, że idą do szkoły, nie ma uciekania przed kontaktami z innymi dziećmi czy starszymi. One na początku tęsknią za tym, co znały, ale nie marudzą, że jest nie do wytrzymania, nie narzekają na ludzi. I podobnie z Herrym – każdy widzi jego odmienność i dostrzega fakt, że jego potrzeby są inne, ale nie jest odpychany, nie jest izolowany. Wręcz przeciwnie. Jego dzieciństwo jest wśród rówieśników, na ile tego potrzebuje. Jakie są Wasze wrażenia dotyczące Herry’ego i dziewczynek? Czy coś zwróciło Waszą uwagę? Coś w zachowaniu wobec nich doceniacie lub Was zastanawia?

Kolejna kobieta, ciotka Agnis. W tej części powieści szybko wyjaśni się, dlaczego nie pałała miłością do swojego brata, jaka dramatyczna historia kryje się w jej przeszłości. Moja pierwsza myśl była taka, że jej powrót na wyspę był swego rodzaju terapią, odczarowaniem tego, co złe, próbą uleczenia duszy. Pokazania sobie i przy okazji Quoyle’owi, że tu się da dobrze żyć i wychować córki bezpiecznie i z miłością. Jednak mam kłopot ze zrozumieniem, czemu z takim uporem, prawie graniczącym z fanatyzmem chciała wyremontować stary dom. Czemu tak jej na tym zależało, chociaż wydawało się to szaleństwem i na pewno wygodniej żyłoby im się bliżej miasteczka, taniej by pewnie było kupić coś już istniejącego, co nadawało się do zamieszkania. I napiszę Wam szczerze, że kiedy okazało się, że cały dom został „zdmuchnięty” przez huragan i zniknął w wodzie, to miałam wrażenie, że to Opatrzność powiedziała ciotce „Dość! Przestań! Nie wymażesz przeszłości nową farbą i wymienionym dachem. Dom znika, ty żyjesz od nowa!” Jakie były Wasze myśli w chwili, kiedy przeczytaliście, co się stało ze starym domem Quoyle’ów? Co Wam przyszło do głowy?

I oczywiście Quoyle. Jego zmiana była dla mnie taka troszkę paradoksalna, bo z jednej strony miałam wrażenie, że zmienia się niesamowicie, głęboko, mocno, szybko. A z drugiej strony, że… nie zmienia się wcale. Że jest taki, jaki był, ale to zmiana otoczenia powoduje, że ocenia siebie inaczej, docenia siebie bardziej, jest mniej surowy. Gdzieś w mojej głowie Quoyle był nadal Quoylem, ale w innej rzeczywistości, bardziej dla niego łaskawej, bardziej dla niego odpowiedniej. Wiem, dziwne, ale tak do odczułam. Jak to było u Was? Ocenialiście go jako mężczyznę, który znajduje swoje miejsce i w końcu dobrze mu w nim, czy jako człowieka, który zmienia się, dojrzewa i dostosowuje do nowej sytuacji? I na ile zmiany w Quoyle’u lub dokoła niego miały związek z historią rodzinną, którą poznawał, z tymi krewnymi, którzy jeszcze na wyspie żyli lub po których zostały tylko groby na starym cmentarzu?

I dochodzimy do rzeczy, o których już pisałam wcześniej, ale na pełną odpowiedź trzeba było zaczekać.

Gdzieś przy początkowych rozdziałach napisałam Wam, że warto pamiętać postać Partridge’a, bo jeszcze się pojawi. I rzeczywiście pojawia się w pewnym momencie i nie wiem, czy się ze mną zgodzicie, ale to jest osoba, którą Quoyle mógłby nazwać swoim prawdziwym przyjacielem, takim na dobre i na złe i to od pierwszej chwili, od Stanów. I mam wrażenie, że Quoyle na początku tak nie myśli, bo za mało ceni sam siebie, żeby stawiać się na równi z mentorem, ale pod koniec powieści mam wrażenie, że ich znajomość to już nie tylko relacje zawodowe.

Walizka… a przy okazji walizki i słynny jacht Hitlera. Zgodnie z informacjami historycznymi ten konkretny powieściowy jacht nie został zbudowany, a już w szczególności dla Hitlera. Jednak jest wzorowany na innej jednostce przygotowywanej dla Hermanna Göringa (Proulx mogła popełnić tę pomyłkę niechcący, bo media myliły jachty, ale historia tego rzeczywistego jachtu sama w sobie jest ciekawa, bo szkutnicy nie bardzo chcieli, żeby jacht zwodowano dla takiego użytkownika i lekko sabotowali pracę). Dla samego Hitlera zbudowano inny jacht – Grille. Ale nie wiem, jak u Was, u mnie jacht był ciekawostką, za to walizka była… szokiem. Opisywana w materiałach promocyjnych wydawcy, tajemnicza, ważna walizka… Spodziewałam się listów, dokumentów, wszystkiego, ale nie głowy! Przy czym po skończeniu powieści cały wątek jachtu, walizki, opóźnionej zapłaty wydaje mi się takim ciekawym fragmentem historii, który nieco odrealnił opowieść, ale uczynił ją intrygującą. Jednak za nic! Za nic nie spodziewałam się takiej zawartości tajemniczej walizki!

Pojawiło się gdzieś jeszcze pytanie o to, kiedy poznamy w końcu imię Quoyle’a. – Ten wątek zostawię do kolejnego, ostatniego odcinka. Ale jestem bardzo ciekawa, czy ktoś z Was już wypatrzył ten moment, kiedy imię zostaje ujawnione, a może nie…

I zagadka z poprzedniego odcinka Razemczytania – Co rozwścieczyło i zniesmaczyło Nowofundlandczyków w powieści Proulx najbardziej? I czego nie bardzo mogą jej wybaczyć? Macie swoje podejrzenia? To podpowiem, że trzeba zajrzeć do rozdziału 6., ale o tej kwestii też podyskutujemy w kolejnym odcinku.

I JAK WAM SIĘ PODOBAŁO?

(Ta część tekstu zawiera informacje zdradzające treść powieści.)

Tradycyjnie już, pełnoprawna recenzja pojawi się za kilka dni, ale tutaj czas na podsumowanie Razemczytania.

Zacznę od tego, że kiedy czytałam po raz pierwszy „Kroniki portowe”, gdzieś w okolicach ich polskiego pierwszego wydania, to pamiętam, że zrobiły na mnie potężne wrażenie. Wtedy bardziej historia jako taka, bohaterowie, miejsce akcji. Tym razem mam poczucie, że sama, znana już w końcu, fabuła wstrząsnęła mną znacznie mniej, ale wcale nie mniej emocji wywołały postacie. Ale znacznie bardziej doceniłam sposób pisania Annie Proulx i tu muszę wyrazić mój zachwyt nad pracą polskiego tłumacza, Jędrzeja Polaka, któremu tak cudownie udało się oddać sposób pisania autorki. Te wyliczanki, te dziwne porównania, te krótkie zdania, a czasem nawet nie zdania. Te maniery słowne poszczególnych bohaterów, wtrącenia, powiedzonka.

Jednak przyznaję, że emocje w czasie czytania wcale nie były dużo mniejsze. To jest powieść, która jest trudna w swojej tematyce (głównie na początku), wywołująca w czytelniku przeżycia mocne i wcale nie takie łatwe do poukładania sobie w głowie. Ile razy zadaliście sobie w czasie czytania pytanie: „Ale dlaczego?” Ja dość często i co ciekawe zazwyczaj znajdowałam odpowiedź, dlaczego ktoś coś zrobił, coś powiedział, coś się stało. Ale wiem, że było kilka osób, które z Razemczytania zrezygnowały, bo nie dźwignęły tych emocji. To nie był odpowiedni czas. Same były w zbyt ciemnym czasie własnego życia, żeby sobie dołożyć cudzą, powieściową ciemność. I to jest ok! Może kiedyś, za jakiś czas sięgną po „Kroniki portowe”, a może nie. Może potraktują je jako „healing literature”, czyli powieść, która pomoże im się uleczyć jakieś własne rany, a może wcale nie. Nawet jeśli powieść dostała Pulitzera, to nie znaczy, że „trzeba koniecznie” ją przeczytać. Nie trzeba, nie ma takiego obowiązku.

Jakie były Wasze emocje w trakcie czytania? Jakie macie wrażenia po przeczytaniu całości?

Jeśli ktoś zakochał się w tym, jak i o czym pisuje Annie Proulx to oczywiście sugeruję przeczytanie jej najsłynniejszego opowiadania „Brokeback Mountain” i może obejrzenie filmu. Przy okazji przypominam, że same „Kroniki portowe” też zostały zekranizowane i jeśli macie ochotę, to możecie obejrzeć, jak Nową Fundlandię i Quoyle’a zobaczył reżyser (zresztą szwedzkiego pochodzenia, więc te morsko-twarde klimaty rozumie głębiej). Jednak mam jeszcze jedną sugestię dla tych, którzy chcą więcej pani Proulx. Potężna powieść, w zasadzie saga rodzinna „Drwale” może Was zainteresować i ma ona wbrew pozorom sporo wspólnego z „Kronikami portowymi”, bo na początku opowiada o tych samych czasach, kiedy Quoyle’owie z „Kronik portowych” pojawili się w Kanadzie. Opowieść zaczyna się w XVII wieku. Dwójka Francuzów dociera do wybrzeży Kanady i zaczyna wyrąb lasów. Szybko zgubią siebie nawzajem z oczu, ale każdy z nich zostanie w Kanadzie i będzie głową sporej rodziny, której losy Annie Proulx śledzi przez pokolenia, a dokładnie przez 500 lat, na różnych kontynentach. I w tej powieści przyroda gra ważną rolę, ten karczowany las, ta eksploatowana natura. Wiele osób twierdzi, że „Drwale” wciągają czytelnika mocniej niż „Kroniki portowe”. Ja mam zamiar sprawdzić. Tym bardziej, że w wydaniu Wydawnictwa Poznańskiego mamy tego samego tłumacza, co mnie już zachęca.

I na koniec rozwiązanie dwóch zagadek z wcześniejszych części.

Po pierwsze, co zdenerwowało w tej powieści mieszkańców Nowej Fundlandii do tego stopnia, że w opiniach o książce używali mocnych słów o autorce? Rozdział 6, zacytuję, żeby nie było: „Przy kiblu na łańcuszku wisiała Biblia z wypadającymi stronami. Dopiero następnego wieczoru zorientował się [Quoyle], że przez cały dzień chodził z przyklejoną do pleców stroną z Księgi Kapłańskiej.” Sugestia, że religijni mieszkańcy wyspy mogli używać Biblii zamiast papieru toaletowego wzburzyła wielu. Do tego autorka raczej nie przez przypadek wspomniała o Księdze Kapłańskiej, która opisuje prawa, obrzędy i zasady kultu Boga, a pojawia się w kontekście takiego świętokradztwa.

Po drugie, kiedy i czy poznajemy w powieści imię Quoyle’a? Końcówka rozdziału 35, kiedy Quoyle zostaje naczelnym i wysyła do Partridge’a stronę redakcyjną, a na niej: „Redaktor naczelny: R.G. Quoyle”. I wydaje mi się, że nie ma w powieści miejsca, gdzie poznajemy pełne imię. Może to G. to po ojcu – Guy i Quoyle wcale nie chce używać pełnego imienia, woli, co w Stanach częste, używać inicjałów. Ale to tylko moja teoria.

I ostatnie pytanie ode mnie – w skali o 1 do 10, na ile oceniacie wrażenia z czytania tej powieści? Jej treść, odczuwane emocje? U mnie tym razem to było mocne 7/10. Przy pierwszym czytaniu kilka lat temu pewnie bym dała 9/10, za znacznie silniejsze emocje wpadania w tą historię po raz pierwszy, wtedy po uszy.

PEŁNA RECENZJA

Pełną recenzję książki „Kroniki portowe” Annie Proulx znajdziecie w tym wpisie:

Aga

Jeśli doceniasz to, co robimy i chcesz pomóc nam tworzyć więcej takich treści, postaw nam wirtualną kawę.

To drobny gest, który daje nam wielką motywację. Dzięki!

Co o tym sądzisz?

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

1 komentarz
  • Agnieszka
    16 października, 2025

    Jestem w połowie. Bardzo sobie dawkuję,żeby nie przeczytać na raz. Na chwilę obecną bardzo klimatyczna, płynie się przez nią.

    • intensywni
      16 października, 2025

      : )))) To robimy bardzo podobnie, kilka rozdziałów dziennie, ale nie za dużo. Cieszę się, że się podoba! Już za kilka dni pojawi się pierwszy wpis z sugestiami dotyczącymi pierwszych rozdziałów.
      pozdrawiam
      Aga

  • martu basinek
    17 października, 2025

    Mój Boże, czytam z malutkim dzieckiem przy piersi, dopiero kilka pierwszych rozdziałów i serce mi pęka. Czy potem pękać będzie mniej? Czy będzie lżej? Bo nie wiem czy dam radę.

    • intensywni
      17 października, 2025

      To jest opowieść o znajdowaniu siebie, więc i nasz Quoyle będzie żeglował w kierunku milszych okoliczności życia.
      pozdrawiam Aga

      • martu basinek
        17 października, 2025

        Uff!

  • martu basinek
    19 października, 2025

    No tak jak wspomniałam, ten początek jest potwornie bolesny, a Petal mam ochotę udusić gołymi rękami. Zarówno za to, jak traktuje męża, ale zwłaszcza dzieci.

    Zastanawiające jest dla mnie, że te dzieci są całkowicie bez głosu w tych pierwszych rozdziałach. Jakby były elementem scenografii.

    • intensywni
      20 października, 2025

      A to miałyśmy podobnie. A dzieci bardzo szybko odzyskają głos i podmiotowość, jakby wyjazd zmienił całą dynamikę relacji w tej rodzinie.
      pozdrawiam Aga

  • Pimposhka
    26 października, 2025

    No dobra. Skończyłam piąty tom Czwartkowego klubu zbrodni (delektowałam się, to trochę mie zajęło) i ściągnęłam sobie próbkę Kronik Portowych. Widziałam film, dawno temu. Jako córka marynarza i certyfikowany wilk morski lubię takie klimaty.

    • intensywni
      26 października, 2025

      Dużych statków to tam mniej, więcej łódek różnych : ))))) Ale morskich klimatów mnóstwo, więc powinnaś być usatysfakcjonowana.
      Ja filmu nie widziałam, ale to jedna z tych powieści, gdzie mam w głowie tak wyraźną własną wizję miejsc i ludzi, że chyba sobie daruję.
      pozdrawiam
      Aga

  • Pimposhka
    1 listopada, 2025

    Uffff! Zaczęłam czytać (dopiero dojechali samochodem do rodzinnego domu, pamiętam go z filmu zresztą) i muszę przyznać, że mam mieszane uczucia. Trudno się tą książkę zaczyna, główny protagonista w ogóle mi się nie podoba ale daję mu szansę. W zasadzie to nic mi się w książce na razie nie podoba, poza językiem autorki. O matko! Jest uzależniający, podobają mi się niezmiernie jej krótkie zdania i poetycki styl (czytam w oryginale). Także czytam, choć chwilowo bez przekonania.

    • intensywni
      1 listopada, 2025

      To mamy podobnie – ja na początku miałam wrażenie, że nie polubię żadnego z bohaterów, co najwyżej będzie mi kogoś żal (na szczęście to się potem zmieniało, czego i Tobie życzę). Sama historia na początku powodowała zgrzytanie zębów, nawet teraz, kiedy czytałam po raz drugi, to mi jakoś nie przeszło. Za to język! Mistrzostwo świata, chociaż dość specyficzne. Bo tak, Proulx pisze tak „surowo” jak surowa jest Kanada. I to się sprawdza. Te jej niekończące się wyliczanki. Te porównania. I na szczęście tłumacz (Jędrzej Polak konkretnie) dał radę to oddać w przekładzie. Zrobił niesamowitą robotę. Całości angielskiego oryginału nie czytałam, tylko pierwsze rozdziały, ale wrażenia są podobne.
      Daj znać, jak nabierzesz jakiegoś przekonania, na plus lub na minus. Za to język będzie Cię pewnie zachwycał do ostatniej strony.
      pozdrawiam Aga

  • Pimposhka
    24 listopada, 2025

    Hej! Przeczytałam. Żałuję, że nie udało mi się zsynchronizować z razem czytaniem. Książka jest super! Czytałam w oryginale (co nie jest takie łatwe, bo bohaterowie mówią bardzo niegramatycznie) ale zgadzam się, że 'Ględźba codzienna’ to super tłumaczenie. Zgadzam się też, że rodzinny dom był pełnoprawnym bohaterem w powieści, nie miałam tego samego wrażenia, jeśli chodzi przyrodę czy okolicę. Nie było to łatwe czytanie ale książka jest mocno wciągająca. Ma też sporą dawkę humoru, która bierze Cię trochę z zaskoczenia, na przykład impreza pożegnalna Nutbeema, która zakończyła się zatopieniem łodzi czy pracownica ciotki Agnis, wysyłająca 30 podań o prace dziennie 'Nie znam japońskiego, ale jestem chętna do nauki’… Wrażenie zrobiła na mnie scena skórowania foki i scena kiedy Q. patrzy na siebie nagiego w lustrze. Podoba mi się, że nic nie było tam słodkie i lukrowane. Że nawet kiedy Q zszedł się z Waevy nie było to takie proste, że ta miłość do Petal cały czas gdzieś tam była. No i język autorki jest absolutnie fantastyczny!
    Bardzo Ci dziękuję za to razem czytanie i wyczekuję kolejnego.

    • intensywni
      24 listopada, 2025

      Z tą imprezą pożegnalną to ja mam śmieszne doświadczenia, bo pamiętam, że jak czytałam to pierwszy raz, to poczułam się zła na ludzką głupotę, na fakt, że ktoś mu zniszczył coś dla niego tak ważnego. A jak czytałam drugi raz, to poczułam się nieco rozczulona (że tak bardzo chcieli go zatrzymać) i też rozbawiona.
      I powolutku szykuję się do przeczytania „Drwali”, bo jestem bardzo ciekawa, jak ta historia mi się spodoba i czy zrobi takie samo wrażenie językiem i historią.
      Kolejne Razemczytanie jeszcze w planach. Przez chwilę prawie chciałam Was przekonać do poczytania razem „Bajek czeskich” Drdy, ale jak zobaczyłam, jak trudno zdobyć egzemplarze tej książki, to szybko mi przeszło. A szkoda! Byłoby zabawnie. Coś znajdziemy.
      pozdrawiam Aga