Wychodzi na to, że ja po prostu lubię romanse.
I nie mam tu na myśli tylko tych oczywistych romansów w stylu „ona i on, przypadek, kłótnia, napięcie, deszcz, pocałunek pod koniec drugiego odcinka”. Chodzi mi o cały ekosystem rzeczy uznawanych za romantyczne: komedie romantyczne, świąteczne filmy o miłości, w których zawsze jest małe miasteczko zasypane dokładnie takim śniegiem, jakiego akurat nie ma w grudniu w Polsce, oraz – moje najnowsze odkrycie – książki, które oficjalnie stoją na półce „romans”. I, jak się okazuje, potrafią być naprawdę dobre.
To ostatnie jest zasługą Agi, bo to ona, w ramach poszerzania horyzontów czytelniczych podsunęła mi: „Spotkajmy się w Central Parku” Felicii Kingsley. Nie będę tu pisał nowej recenzji, bo tą Aga już dla Was przygotowała:
Ja tylko dopowiem od siebie: to mi się po prostu PODOBAŁO!
I to podobało w taki normalny sposób, bez ironii, bez „podobało, ale…”, bez „podobało, he, he”. Nie tylko jako romans, ale przede wszystkim jako historia. Fabuła mnie wciągnęła, bohaterowie mnie nie irytowali, tempo było takie, że nie chciałem odkładać książki. I powiem szczerze, że bardziej przemawiały do mnie wątki związane z opowieścią, relacje między ludźmi, ich motywacje i to jak rozwija się sytuacja, niż sam fakt, że dwoje dorosłych ludzi będzie razem. Sceny seksu – no cóż, były. Nie mogę powiedzieć, że mnie jakoś specjalnie ruszyły, ale nie dlatego, że są źle napisane, tylko raczej to kwestia tego, że faceci są wzrokowcami i mamy swoje ulubione medium dla takich treści, ale to jest temat zdecydowanie na inną okazję i po 22:00.
Jestem facetem tuż przed pięćdziesiątką i lubię romanse. Lubię świąteczne filmy, w których ktoś ratuje rodzinny sklep z piernikami. Lubię sceny biegania przez lotnisko. Lubię książki, w których dwoje dorosłych ludzi jednak się dogaduje. I nie zamierzam udawać, że oglądam i czytam to „żeby się odmóżdżyć”. Ja to po prostu lubię na serio.
Ważniejsze (i bardziej w sumie niepokojące) jest coś innego. Mianowicie moment zaraz po przeczytaniu. Zamknąłem książkę i mój wewnętrzny analityk, ten sam, który liczy wszystko w Excelu i sprawdza logikę w filmach akcji, odpalił alarm: „Uwaga. Zidentyfikowano guilty pleasure”.
I teraz musimy się zatrzymać, bo guilty pleasure to jest takie zgrabne pojęcie, które wszyscy chętnie wypowiadamy półżartem, ale jak się je rozłoży na czynniki pierwsze, to ono wcale nie jest takie niewinne.
Jeżeli rozumiemy je dosłownie: „przyjemność, od której mam poczucie winy”, to przepraszam bardzo: dlaczego ja mam się czuć winny, że dobrze się bawię?
Są rzeczy, w przypadku których słowo „guilty” ma sens. Jasne, szybka jazda samochodem po mieście, bo lubisz adrenalinę – no nie, to nie jest niewinna przyjemność. To już jest potencjalnie niebezpieczne, dla ciebie i dla innych. Albo jeśli ktoś mówi „moim guilty pleasure jest zjedzenie całej tabliczki czekolady na raz, i to codziennie” – to rozumiemy, że tu nie chodzi o kwestię gustu kulinarnego tylko o zdrowie. Takie przyjemności realnie coś nas lub innych kosztują. Są ryzykowne albo szkodliwe, albo uderzają w kogoś, kto niekoniecznie zgodził się być uderzony.
Ale na jakiej podstawie do tej samej kategorii wkładamy oglądanie komedii romantycznych? Albo słuchanie disco polo w samochodzie? Albo czytanie romansów?
Dlaczego ja mam mówić szeptem: „Lubię filmy z Hallmarku”?
Bo ja je faktycznie lubię. A konkretnie, to te wszystkie świąteczne, w których bohaterka z wielkiego miasta wraca na chwilę do rodzinnego miasteczka, które żyje z produkcji pierników albo ręcznie robionych bombek, a tam czeka facet we flanelowej koszuli, który umie naprawić wszystko i jest wdowcem, ale ma dobre serce, a jego córeczka bardzo potrzebuje kogoś, kto zastąpi jej matkę, zanim nadejdzie Wigilia. I na końcu wszyscy stoją na rynku, jest festyn, lampki, śnieg, który pada tak ładnie, jak śnieg w naturze nigdy nie pada, i dzieje się pocałunek pod jemiołą, a nad nimi fajerwerki!
Czy to jest przewidywalne? Absolutnie. Czy ja wiem po piętnastej minucie, kto z kim skończy? Tak. Czy ma to jakikolwiek związek z rzeczywistością? Nie. Czy czuję się z tym źle? Nie. A przynajmniej nie powinienem.
I tu dochodzimy do sedna sprawy: to nie ja czuję winę. To świat oczekuje, że będę czuł się źle.
Nazywamy pewne rzeczy „guilty pleasure”, jakby radość wymagała od razu aktu oskarżenia. I ja się pytam: naprawdę mam się tłumaczyć z tego, że chcę obejrzeć świąteczny film z Hallmarku albo przeczytać romans, w którym na końcu jest dobrze? To nie jest „guilty”. To jest po prostu „pleasure”. Reszta to tylko presja otoczenia a nie mój problem.
To otoczenie lubi ustawiać hierarchię rzeczy poważnych i rzeczy niepoważnych. Pewne rzeczy uważa się za ambitne, wartościowe, „dla ludzi z gustem”. Ciężkie dramaty egzystencjalne, kino artystyczne, powieści, przy których człowiek cierpi razem z bohaterem przez 400 bitych stron. Jeśli mówisz, że to lubisz – szacunek. Dojrzały odbiorca. Człowiek z głębią.
Jeśli mówisz, że obejrzałeś trzy świąteczne filmy o piekarce, instruktorze jazdy na łyżwach i księciu z Europy Wschodniej z bardzo nieokreślonej geopolitycznie monarchii – to już nie. Zaczyna się: „No tak, ha ha, ale tak serio, to co oglądasz?” Czyli ta historia nie liczy się jako „prawdziwy wybór”. Masz prawo ją włączyć, ale tylko ironicznie. Możesz się przyznać, ale z dopiskiem „żeby się odmóżdżyć”. Jakby przyjemność potrzebowała alibi.
A ja się zastanawiam, dlaczego upodobanie do konkretnego gatunku filmów lub książek ma być od razu czymś, co wymaga wyjaśnienia? Dlaczego facet, który czyta romans, ma od razu dopisywać usprawiedliwienie? „Bo chcę wiedzieć, co moja żona czyta.” A może żona romansów nie czyta. Czyta tylko on.

Co ciekawe, inne gatunki nigdy nie dostały tej etykietki w tak protekcjonalny sposób. Jak mówisz, że kochasz fantasy, to nikt cię nie pyta: „serio, smok lecący nad oblężonym miastem cię wzruszył, nie czujesz się z tym głupio?”. Nie ma obowiązku tłumaczenia się z kosmicznych bitew, magii krwi, apokalips i bohatera, który ratuje wszechświat mieczem z pradawnej stali. To jest „fajne, epickie, wow”. Romans? „No wiesz, takie babskie klimaty. Nie szkoda ci czasu?”
Tylko że romans jako gatunek jest brutalnie szczery wobec odbiorcy. Wchodzi i mówi: dam ci emocję, dam ci ciepło, dam ci relację, dam ci nadzieję, że dwie osoby po przejściach jednak potrafią się znaleźć i nie zrezygnować z siebie nawzajem. Romans zazwyczaj niczego nie udaje. On obiecuje komfort. I ten komfort dostarcza.
Czy naprawdę, czytanie historii, w której komuś na koniec będzie dobrze, jest moralnie podejrzane i potencjalnie od razu obniża poziom testosteronu do zera? Bo jeśli tak, to mamy większy problem niż świąteczne kino.
Wydaje mi się, że cała pułapka „guilty pleasure” polega na tym, że bardzo łatwo zaczynamy patrzeć na własne gusta cudzym wzrokiem. Zamiast spytać: „czy mnie to cieszy?”, pytamy: „czy ja wypadam z tym dobrze, dojrzale?”. I to jest równia pochyła. Stamtąd już tylko krok do autocenzury: „czy ja nie jestem zbyt męski na to, żeby mnie rozczuliła scena, w której on robi naleśniki dla jej dziecka?”. A dlaczego miałbyś być odpowiednio męski? Od kiedy czułość ma limit poziomu testosteronu?
Prawda jest dość prosta. Po całym dniu bycia dorosłym i odpowiedzialnym – ogarniania pracy, rachunków, tych wszystkich drobnych katastrof logistycznych – człowiek czasem ma ochotę wejść w świat, który jest bezpieczny. W którym ludzie jednak wybierają siebie nawzajem. W którym konflikt da się rozwiązać rozmową przy kubku kakao, a nie wojną frakcji. I co w tym niby złego? Co złego w tym, że takich odczuć szuka facet? Kobieta może a on nie? Głupota.
To nie jest żadne „guilty pleasure”. To jest po prostu pleasure i nie ma płci.
A jeżeli „konsekwencją” mojej przyjemności jest to, że ktoś prychnie i powie „serio, oglądasz, czytasz takie rzeczy?” – to przepraszam, ale to nie jest mój problem. To jest jego potrzeba, by poczuć się przez krótką chwilę lepszym.
Kiedyś, jak byłem młodszy, bardzo zwracałem uwagę na to całe „kreowanie wizerunku” i w życiu nie powiedziałbym głośno, że lubię coś, co by ten „wizerunek” nadszarpnęło. Teraz, kiedy zbliżam się do pięćdziesiątki, nie mam już ochoty tego dźwigać.

Więc zostawiam sobie moje romanse. Zostawiam sobie świąteczne miasteczka z idealnym śniegiem i nierealnym wdowcem w koszuli w kratę. Zostawiam scenę, w której ktoś biegnie przez lotnisko, zanim ona wsiądzie do samolotu. Zostawiam książkę, która kończy się dobrze, bo jednak żyli długo i szczęśliwie.
Bo serio: mówimy o rzeczach, które dają nam frajdę, uspokajają głowę i robią w sercu trochę cieplej. To nie jest powód do wstydu. To jest powód, żeby się uśmiechnąć.
I tak to podsumuję: powinniśmy cieszyć się tym, co lubimy, i brać to bez przeprosin i tłumaczeń. A opinie tych, którzy zawsze wiedzą lepiej, co „wypada”, szczególnie co wypada mężczyznom – te opinie można spokojnie spakować w kolorową paczuszkę, przewiązać różową wstążeczką i odesłać do nadawcy.
P.S. Hej, tu Aga. Jedna rzecz wymaga wyjaśnienia. Czyli jakim cudem ja jestem odpowiedzialna za to, że mój mąż czytał romans. Mamy z Andrzejem umowę – raz, maksymalnie dwa razy w roku mamy prawo podrzucić tej drugiej osobie książkę, po którą pewnie by nie sięgnęła, ale wydaje nam się, że może być dla niej w jakiś sposób nowa, odkrywcza, miła. Czyli pomagamy sobie nawzajem wyłazić ze swoich czytelniczych banieczek. Dzięki tej umowie ja w tym roku przeczytałam „Mickey 7” i kontynuację tej opowieści, czyli „Antimatter Blues”, podsunięte przez zachwyconego męża (i sama się przy nich dobrze bawiłam). A on usłyszał kilka propozycji, ale poszedł po bandzie i postanowił przetestować romanse. Już widać, z jakim skutkiem. Ciekawe, co sobie podrzucimy w ramach tej umowy w 2026…
Andrzej
Powyższy tekst nie jest efektem współpracy reklamowej. Jest opinią własną, subiektywną i żaden przelew nie miał na nią wpływu.
Grafiki używane w tym wpisie powstały przy pomocy narzędzi AI.
