I oto mamy kogoś, kto od pierwszych dni życia jest nieakceptowany, wyśmiewany z powodu wyglądu, jego wartość na każdym kroku jest tłamszona do poziomu gleby, a próby zmian spełzają na niczym. W zasadzie nie ma członka rodziny, który nie okazywałby rozczarowania, obrzydzenia, niechęci, o ile nie nienawiści. A życie? Życie i opatrzność decydują, że dołożą swoje i będą zsyłać plagi egipskie w postaci okropnych zdarzeń i brutalnych ludzi. Czy da się z tego wyjść, z takiego zaklętego kręgu tracenia własnej wartości?

To od razu zaznaczmy, że głównym bohaterem, tym nękanym i tłamszonym, jest w tej powieści mężczyzna, co okazuje się nie bez znaczenia, bo wielu czytającym włącza się stereotypowe – jeśli to facet, to powinien być twardszy, bardziej zdecydowany, bardziej waleczny. Na pewno? Quoyle dorasta w rodzinie, która ani go nie ceni, ani nie wspiera, ani chyba tak naprawdę nie za bardzo chce mieć z nim wiele do czynienia. Nie ma się nim jak chwalić, tylko rozczarowuje. Pewnie jakiś psycholog najmądrzej wytłumaczyłby, dlaczego dziecko i młody człowiek tak właśnie traktowany, wybiera sobie na partnerkę kogoś, kto też będzie go poniżał i jawnie okazywał pogardę i nienawiść.

Tak bardzo subiektywnie: “Kroniki portowe” czytane po raz pierwszy zrobiły na mnie potężne wrażenie, a czytane po raz drugi wcale nie mniejsze, ale z nieco innych powodów.

I pewnego dnia Quoyle „budzi się” ze świadomością, że oto nie ma rodziców (okoliczności ich odejścia to też ciekawostka), nie ma relacji z bratem i rodziną, jest wdowcem i ma dwójkę małych dzieci, dziewczynek, które napatrzyły się, jak mama traktuję tatę i wcale nie postępują lepiej, a słowa „szacunek, miłość, bezpieczeństwo” nie istnieją w ich dziecięcych słownikach.

I wtedy pojawia się ona, wcale nie cała na biało, ale cała w „zbroi” swoich doświadczeń, przeżyć i traum – ciotka Agnis. Też nauczona, że ta rodzina nie jest źródłem wsparcia i miłości i chyba chce jakoś złamać ten schemat, powtarzający się od pokoleń. To ona namawia Quoyle’a na wyjazd na Nową Fundlandię, do rodzinnej Kanady, gdzie na cyplu nadal powinien stać ich stary rodzinny dom (stoi, choć do czasu) i gdzie nazwisko Quoyle jest nie tylko znane, ale wręcz obrosło legendami. Wariacki pomysł? Absolutnie! Sprawdzi się jako lek na całe zło? Cóż…

„Kroniki portowe” Annie Proulx nie są powieścią lekką i przyjemną. Są ciężkie, emocjonalne, momentami mroczne i to nie jest tak, że na końcu na pewno czeka nas happy end. Mam wrażenie, że na końcu naszych bohaterów czeka zwyczajne życie, a w ramach happy endu występuje tutaj poczucie, że może i nie jest różowo, ale w końcu panuje się nad tym, co się z nimi dzieje.

Proulx poruszyła mnóstwo uniwersalnych tematów w tym wcale nie najdłuższym tekście. Miłość i rodzina, z takim silnym podkreśleniem, że krew nie tworzy rodziny, tworzy ją wybór i to jest optymistyczny element powieści, bo na wyspie Quoyle znajdzie ludzi, którzy nie będąc z nim wcale spokrewnionymi, dadzą mu wsparcie i opiekę, jemu i jego córkom.

A skoro już o Quoyle’u mowa, to jego postać to doskonałe studium tracenia i odzyskiwania poczucia własnej wartości i sprawczości. A do tego i on, i jego ciotka pokazują, jak trudne życie można przetrwać, jak traumatyczne doświadczenia przekuć w coś dobrego i przeżyć wbrew wszystkiemu. I to bez fajerwerków, bez wielkich osiągnieć. Tak na co dzień, tak po prostu, często nadal doświadczając upadków i porażek, ale jednak uparcie prąc do przodu.

Autorka moje największe zachwyty wywołała jednak tym, jak wpisała w opowiadaną historię, miejsce, klimat, pogodę, ocean, wiatr, śnieg. Siły przyrody mają na Nowej Fundlandii ogromny wpływ na ludzkie życia, zachowania i plany. Quoyle dopiero się tego nauczy, ale chyba ta potęga natury pokaże mu, że są rzeczy, z którymi walczyć się nie da, a z wieloma innymi można, a nawet trzeba. A do tego język, którego używa Annie Proulx jest niesamowity. Doskonale dopasowany do miejsc i pogody, o której pisze, pełen wyliczanek, krótkich zdań i równoważników zdań, nietypowych porównań, określeń kolorów, które zapadają w pamięć. Osobom swobodnie posługującym się angielskim sugeruję rozważenie, czy nie przeczytać powieści w oryginale. Chociaż praca polskiego tłumacza – Jędrzeja Polaka – jest genialna w swoim efekcie końcowym. I jeśli będziecie szukać dla siebie polskiego wydania, to zwróćcie uwagę, czy to właśnie to nazwisko jest wymienione jako tłumacz (bo są dwa polskie tłumaczenia, a to jest uważane za lepsze).

Dla mnie było to drugie spotkanie z „Kronikami portowymi”. Przy pierwszym czytaniu emocje związane z samą historią i bohaterami były ogromne i chyba nieco przysłoniły resztę. Drugi raz pozwolił mi w pełni docenić te „rzeczy dokoła”, czyli język, czyli opisy Nowe Fundlandii i jej mieszkańców i tradycji. Czy planuję kiedyś przeczytanie „Kronik portowych” po raz trzeci? Zaskoczę Was może, ale tak, zdecydowanie, jednak tym razem będzie to czytanie lub słuchanie po angielsku, żeby zafundować sobie jeszcze mocniejsze wpadnięcie w klimat tej powieści, dzięki pełnemu docenieniu języka.

„Kroniki portowe” były naszym październikowo-listopadowym Razemczytaniem i wszystkie materiały do niego znajdziecie tutaj:

Aga

Jeśli doceniasz to, co robimy i chcesz pomóc nam tworzyć więcej takich treści, postaw nam wirtualną kawę.

To drobny gest, który daje nam wielką motywację. Dzięki!

Co o tym sądzisz?

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Brak komentarzy jak do tej pory :(