Są rzeczy, które rosną razem z nami. Na przykład ilość zmarszczek, wysokość miesięcznych rachunków i poczucie, że weekend zawsze mija o dzień za szybko. Ale są też takie, które – zupełnie niepostrzeżenie – wyciągają do nas rękę i mówią: „chodź, odpocznij, pobawimy się”. Dla mnie taką rzeczą okazały się klocki LEGO.
Przez lata myślałem, że LEGO zostawia się za sobą razem z gumami Turbo, kartami z chipsów i wakacjami, które trwały dwa miesiące. Dorosłe życie jest przecież poważne, prawda? Powinno być wypełnione projektami, zadaniami, organizacją czasu, a nie bieganiną za brakującym elementem 2×3, który uparcie ukrywa się pod kanapą.
Jeśli dorosłe życie bywa dla Was zbyt głośne, LEGO potrafi uciszyć je jednym kliknięciem łączonych ze sobą klocków.
A potem pewnego dnia zobaczyłem właśnie JEGO. Sokoła Millennium, ten absurdalnie wielki i piękny zestaw. Ten „tylko dla dorosłych”. I poczułem coś, czego kompletnie się po sobie nie spodziewałem: ekscytację. Nie nostalgię. Nie wspomnienie z dzieciństwa. Po prostu czystą, niczym nieskrępowaną potrzebę zbudowania znowu czegoś własnymi rękami.
To właśnie od tego Sokoła zaczęła się moja dorosła przygoda z LEGO – i dopiero wtedy zrozumiałem, że to nie jest hobby, z którego się wyrasta. To jest hobby, do którego się… dorasta.
Bo LEGO dla dorosłych to zupełnie inna historia niż ta z dzieciństwa. Wtedy chciałem mieć jak najwięcej zestawów. Dziś chcę mieć czas, żeby w spokoju je ułożyć. Wtedy liczyło się tempo.
Dziś liczy się rytuał: rozcięcie woreczka, sypnięcie elementami na stół, wyszukiwanie pierwszej części, dodanie kolejnej – aż do momentu, gdy myśli w głowie powoli, ale wyraźnie przestają hałasować. I nagle okazuje się, że układanie LEGO to forma medytacji. Że to jest zen, którego nikt mi wcześniej nie obiecywał, ale którego potrzebowałem bardziej, niż byłem gotów przyznać.

W świecie, który krzyczy na nas z każdej strony – „odpisz”, „zrób”, „nie zapomnij”, „pomyśl wcześniej, bo potem będzie za późno” – klocki dają coś bezcennego: chwilę, w której liczy się tylko jeden krok w instrukcji. Jedna strona. Jeden mały moduł większej całości.
I to działa. Naprawdę działa.
Po kilkunastu minutach układania czuję, że znikają napięcia, które przestałem nawet zauważać – bo stały się stałym elementem dorosłego życia. To zmęczenie, które wisi nad człowiekiem jak gruby koc, nagle przepuszcza światło. Czuję, że oddycham spokojniej. Że wracam do siebie.
Zresztą LEGO bardzo sprzyja takiemu powrotowi. Seria dla dorosłych nie jest dziecinną zabawką, tylko czymś w rodzaju terapii poznawczej w wersji popkulturowej. Budujesz ikoniczne statki, eleganckie architektoniczne miniatury, zestawy botaniczne, które wyglądają lepiej niż moje prawdziwe rośliny. Masz precyzję, porządek, strukturę. Masz świat, który słucha się ciebie, zamiast ciągle czegoś wymagać.

I nagle odkrywasz, że dorosłość wcale nie polega na wyrzeczeniu się siebie. Że można być facetem, który z równą pasją czyta romanse, ogląda świąteczne filmy… i buduje statki kosmiczne z czterech tysięcy elementów. A co najważniejsze, że wcale nie trzeba się z tego tłumaczyć światu. Bo LEGO w dorosłym życiu nie jest ucieczką od rzeczywistości. Jest sposobem na jej oswojenie.
Kiedy kończę model, ostatni klocek zawsze zostawiam na moment dłużej w dłoni. To takie mini-święto, krótki oddech radości: zrobiłem to, domknąłem, mam coś namacalnego, skończonego, mojego. A potem przychodzi myśl, która zawsze wywołuje ten sam półuśmiech:
„To co… może jeszcze jeden zestaw?”
Andrzej
Powyższy tekst nie jest efektem współpracy reklamowej. Jest opinią własną, subiektywną i żaden przelew nie miał na nią wpływu.
Zdjęcia użyte w tym wpisie są naszego autorstwa. Użyto narzędzi AI w celu retuszu.
