Pewne historie stają się dla nas emocjonalnym lustrem. Są dobre, bo nam jest dobrze albo są słabe, bo w naszym życiu jest właśnie „słabo”. Czyli nie dlatego, że się zmieniają, ale dlatego, że my się zmieniamy. Wiek, zmęczenie, emocje, ilość rzeczy na głowie – wszystko to sprawia, że ten sam film albo ta sama książka potrafią wywołać zupełnie inne reakcje. Czasem skrajnie różne.

Cofnijmy się na chwilę do czasów, gdy wszystko było prostsze – do epoki VHS. Wieki temu wypożyczyłem „na kasecie” dwa filmy science fiction: „Diunę” z 1984 roku w reżyserii Davida Lyncha oraz „Flash Gordona” z 1980 roku, wyreżyserowanego przez Mike’a Hodgesa. Pamiętam bardzo dobrze tamto pierwsze zderzenie z tym duetem. „Diuna” umęczyła mnie niemiłosiernie. Była ciężka, niezrozumiała, pozbawiona fajerwerków, których wtedy szukałem. Za to „Flash Gordon” był objawieniem – kolorowy, komiksowy, kompletnie oderwany od rzeczywistości, podkręcony poza skalę dobrego smaku, co wywołało zachwyt absolutny.

Czasem to nie książki i filmy są „nie dla nas” – tylko my nie jesteśmy dla nich, bo trafiamy na nie w zupełnie niewłaściwym momencie.

Po latach zrobiłem sobie powtórkę. I wtedy bieguny odwróciły się o 180 stopni. „Diuna” nagle okazała się jednym z moich ulubionych klasyków science fiction. Pustynny minimalizm, niezrozumiałe wcześniej wizje i wierzenia, atmosfera świata, którego nie tłumaczy się widzowi na siłę – wszystko to zaczęło do mnie przemawiać. „Flash Gordon” tymczasem poległ po piętnastu minutach. To już nie był mój film. Zbyt głośny, zbyt prosty, zbyt nachalny.

Wtedy po raz pierwszy naprawdę dotarło do mnie, że odbiór dzieł nie jest czymś stałym. Zmienia się w perspektywie mijających lat. Ale co ważne – nie tylko wtedy.

Bo bardzo podobne sytuacje zdarzają się również dziś. Czasem wystarczy miesiąc. Czasem tydzień. A czasem po prostu dwadzieścia minut w złym momencie.

Niedawnym przykładem jest dla mnie powieściowa „Wzgarda” Pauliny Hendel. Zacząłem ją czytać w bardzo złym okresie. Dużo pracy, dużo decyzji, głowa zajęta sprawami, które nie chciały odpuścić. Prawdopodobnie dlatego podszedłem do niej równie analitycznie jak do życia w tamtym momencie. Skutek? Na dzień dobry najbardziej w głowie utkwiło mi zdanie o podwinięciu rękawów, „żeby ich nie pognieść”. W normalnych okolicznościach pewnie nawet bym się nad tym nie zatrzymał, ale wtedy takie nieścisłości zaczęły mnie drażnić od pierwszych stron. Do tego doszedł problem trzech ciał i nie chodzi mi wcale o genialną powieść Cixina Liu, tylko o fragment, gdzie bohaterowie pani Hendel giną, a liczba trupów przestaje się zgadzać. Mimo wielokrotnego czytania rozdziału i dosłownie rozrysowania planu sytuacyjnego na kartce, na koniec zawsze miałem o jedne zwłoki za dużo. Książka była dla mnie stracona, choć Adze bardzo się podobała. Po prostu, trafiliśmy na nią w zupełnie innych stanach emocjonalnych.

Obecnie mam bardzo podobną sytuację z „Wiatrogonem aeronauty” Jima Butchera, czyli „The Aeronaut’s Windlass”. To książka, która teoretycznie ma wszystko, co powinno mnie zachwycić – steampunkowy klimat, barwne postacie, intrygujące realia, żywy i bogaty świat z jego wierzeniami, frakcjami politycznymi i logicznymi zasadami. Są latające okręty, podniebne walki i gadające koty, które uważają, że mogłyby rządzić światem, gdyby tylko naprawdę im się chciało. Do tego audiobook w wersji angielskiej czytany w absolutnie mistrzowski sposób – jak jednoosobowe słuchowisko, a nie zwykła lektura.

I co z tego!

Na początku wciągnąłem się w ten świat. Zachwycił mnie jego rozmach i wyobraźnia autora. Ale książka trafiła na bardzo pracowity i nerwowy okres. Brak czasu, urwane sesje słuchania, długie przerwy między kolejnymi rozdziałami. Minęły trzy miesiące od momentu, gdy zacząłem, a ja wciąż próbuję ją skończyć. Historia, która zapowiadała się znakomicie, zaczęła się rozmywać. Nie dlatego, że jest słaba. Tylko dlatego, że trafiła na zły moment.

I coraz częściej myślę o tym, ile takich historii nam ucieka. Ile książek, filmów czy gier uznajemy za „nie dla nas”, choć w innych okolicznościach mogłyby nas zachwycić. Może wystarczyłby inny czas, inny nastrój, trochę więcej przestrzeni w głowie.

A jak jest u Was?

Macie takie „stracone” pozycje, które w innym momencie mogłyby zadziałać zupełnie inaczej? Chętnie o tym poczytam – może wśród Waszych komentarzy znajdę coś dla siebie.

Andrzej

Jeśli doceniasz to, co robimy i chcesz pomóc nam tworzyć więcej takich treści, postaw nam wirtualną kawę.

To drobny gest, który daje nam wielką motywację. Dzięki!

Co o tym sądzisz?

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Brak komentarzy jak do tej pory :(