Najpierw wyznanie – uwielbiam Michelle Obamę, w zasadzie uwielbiam ją za szeroko pojęty całokształt. Na jej pierwszą książkę „Becoming” czekałam bardzo niecierpliwie i ucieszyłam się jak dziecko, kiedy okazało się, że angielskiego audiobooka czyta autorka. Kiedy ukazywała się jej druga książka i ludzie od promocji wymyślili, żeby nagrywać podcast związany z treścią „The Light We Carry”, to datę premiery pierwszego podcastowego odcinka wpisałam sobie do kalendarza, żeby nie przegapić.
To teraz wyobraźcie sobie, jaka wielka była moja ekscytacja towarzysząca informacji, że Michelle będzie prowadziła bardziej stały podcast razem ze swoim bratem Craigiem Robinsonem. Będą wspólnie z gośćmi rozmawiać o codziennych problemach i dylematach, dzieląc się swoimi opiniami, doświadczeniem, sposobami na pokonanie tego, co trudne. I będzie to bardzo osobiste, co sugerował sam tytuł „IMO – In My Opinion”. Świetne, prawda? Była pierwsza dama, z bratem, plotkująca o życiu.
Teoretycznie był to przepis na podcastowy sukces. Ale…
Improwizowaną rozmowę najlepiej nagrywać po przygotowaniu jej bardzo szczegółowego scenariusza.
Po obejrzeniu pierwszego odcinka (bo oczywiście można nie tylko słuchać), zaniemówiłam i dość długo nie wiedziałam, co ja mam myśleć. Ja, fanka Michelle Obamy! Nieobiektywna i nie dająca złego słowa powiedzieć. Dopadł mnie potężny dysonans poznawczy. No to może odcinek drugi? Nie było lepiej, a w sumie to było gorzej. Dysonans przestał przypominać niewielkie pęknięcie, a zaczął wyglądać jak rozpadlina. Zatem może po trzecim odcinku dojdę do wniosku, że jednak IMO uwielbiam, jest świetne i będzie mi towarzyszyło miesiącami… O, ja naiwna!
W pierwszym odcinku (bez gości, tylko Michelle i Craig) uderzyło mnie to, że ta ich rozmowa jest jakaś taka kwadratowa. I ja wiem, że jak dwoje ludzi zna się od zawsze i potrafią przegadać całą noc, to mogą sądzić, że kiedy siądą w studiu i zaczną nagrywać taką rozmowę, to będzie to płynne, ciekawe i wciągnie słuchacza po kokardkę i to się po prostu, samo z siebie zadzieje. Prawda wygląda jednak inaczej! Jeśli coś ma brzmieć jak intrygujący dialog, dający wrażenie improwizowanego i bez scenariusza, to ten scenariusz i przygotowania muszą być potężne! Wszystko zaplanowane, przemyślane, czasem co do sekundy. A jeśli nagle dialogujące zgodnie z planem osoby dadzą się ponieść jakiemuś tematowi i wtedy scenariusz pójdzie na chwilę do kosza, to tylko na plus. Gorzej, kiedy zaczyna się odnosić wrażenie, że oni sami nie wiedzą, co dalej i o czym rozmawiać. Nawet najkrótsza niezręczna cisza bywa kłopotem przy rodzinnym stole, a co dopiero w podcaście.
W kolejnych odcinkach mamy już gości. I tu pojawia się problem numer dwa, trzy i kolejne. Kiedy trzy osoby zaczynają rozmawiać, to przerywanie sobie, zadawanie nagłych pytań, zmienianie tematu sprawia, że słuchacz czuje się co najmniej zagubiony i nie wie, na czym się skupić. Do tego dodajmy emocjonalne okrzyki radości, zaskoczenia czy niezgody, które musiały ogłuszać dźwiękowca, a i nas też potrafią postawić na baczność i są co najmniej irytujące, a momentami wkurzające, bo nie tylko są głośne, ale na dodatek wydają się sztuczne. Czujesz się jak w pubie, gdzie musisz krzyczeć, żeby cię usłyszano, a próby nadążania za rozmowami porzucasz po kwadransie, bo i tak nie masz szans. Nie ma zainteresowania, jest zmęczenie! A chyba jednak nie o to chodzi.

Do tego tematyka tych odcinków wcale nie jest taka przyziemna, codzienna i dająca każdemu słuchaczowi szansę na powiedzenie, że tak, to też jego dylematy, jego problemy, jego radości. W zachodnich mediach pojawiła się nawet jasno wyrażona opinia, że zapraszanie swoich uprzywilejowanych przyjaciół, bogatych i jednak żyjących w specyficznych bańkach i próba mówienia o problemach z ich punktu widzenia, to jest przepis na brak stałych i wiernych słuchaczy. Ja po trzecim odcinku siadłam i zastanowiłam się, czy coś mi z nich zostało, o czymś myślę, z czymś chcę poeksperymentować, jakieś zdanie łupnęło mnie tak, że nie mogę o nim zapomnieć. Nic… A uwierzcie mi, są takie podcasty, które potrafię przesłuchać dwa razy, bo mam wrażenie, że nie wyłapałam wszystkiego, co mnie tam zaintrygowało, bo było tego takie mrowie a mrowie.
I ostatni, ale nie najmniej ważny zarzut z mojej strony – hołd oddawany sponsorom, dzięki którym ten podcast powstał. Ja doskonale rozumiem, że za to, że mam możliwość bezpłatnego słuchania każdego z kolejnych odcinków, trzeba złożyć „daninę” w postaci emitowanych reklam, ale do tej pory w żadnym podcaście nie miałam poczucia, że to się dzieje tak koszmarnie irytująco. A tu nagle Craig siedzący w kadrze i opowiadający, jak to zapach czegoś tam do sprzątania jest takim wielkim powrotem do wspomnień z dzieciństwa, a poza tym, to może się przebadajcie prywatnie na coś tam, bo warto… Miało być chyba wiarygodnie, a wyszło tak potwornie sztucznie, że aż trudno uwierzyć, że można z tak oczywistej, podcastowej kwestii zrobić taki zgrzyt.
Teraz już rozumiecie, skąd tytuł tego wpisu… W mojej rozczarowanej opinii ta podcastowa produkcja jest stratą mojego czasu i nawet wielka miłość do Michelle Obamy nie skłoni mnie do słuchania czy oglądania czegoś, co jest tak odległe od moich akceptowalnych poziomów energii i głośności płynącej z ekranu czy ze słuchawek.
Czy ktoś z Was słuchał In My Opinion i ma swoje zdanie na jego temat? Chętnie je poznam. Może czyjś entuzjazm wobec tej produkcji sprawi, że dam jej jeszcze jedną szansę albo przynajmniej przestanę być tak rozczarowana.
Aga
Powyższy tekst nie jest efektem współpracy reklamowej. Jest opinią własną, subiektywną i żaden przelew nie miał na nią wpływu.
Grafiki używane w tym wpisie powstały przy pomocy narzędzi AI.