Ludzkość ma słabość do opowieści, które zna od zawsze. Tak jak nucimy najchętniej te melodie, które słyszeliśmy już setki razy, tak samo lubimy wracać do baśni i historii, które wrosły w kulturę. Ale czy to znaczy, że muszą być opowiadane wciąż tak samo? Nic z tych rzeczy. Od lat trwa moda na retellingi – historie stare jak świat, tylko ubrane w nową formę. Christina Henry postawiła na mrok i w swojej „Alicji” czy „Czerwonym Kapturku” pokazała, że bajki, które kojarzyły się z dziecięcą niewinnością, potrafią stać się koszmarem. To trochę tak, jakby ktoś wziął ukochaną kołysankę i przerobił ją w złowrogą balladę – znajome, a jednak zupełnie inne.
Kopciuszek, Roszpunka, Czerwony Kapturek – to opowieści, które mamy w pamięci od dzieciństwa. A jednak wystarczy jeden odważny pomysł, by te same historie nabrały innego kształtu i otworzyły przed nami całkiem nową krainę wyobraźni.
W tym samym nurcie mieści się „Saga księżycowa” Marissy Meyer, która bawi się baśniowym kanonem w konwencji science fiction. Zaczynamy od „Cinder”, czyli Kopciuszka, tyle że zamiast pantofelka mamy mechaniczną protezę, a bal odbywa się w cieniu epidemii i politycznych intryg. „Scarlet” sięga po Czerwonego Kapturka – dziewczyna z francuskiej prowincji spotyka tajemniczego wojownika zwanego Wilkiem i to spotkanie zmienia wszystko. W „Cress” dostajemy wariację na temat Roszpunki – tylko że zamiast wieży bohaterka więziona jest w satelicie, a zamiast księcia pojawia się przystojny awanturnik przypominający Hana Solo z „Gwiezdnych wojen”. „Winter” odwołuje się do Królewny Śnieżki, a jako uzupełnienie cyklu dostajemy „Fairest” – historię o Levannie, władczyni zainspirowanej baśniową królową i jej obsesją na punkcie magicznego lustereczka. W polskim wydaniu tego tomu znalazło się dodatkowe opowiadanie „Mała Androidka”, które puszcza oko do „Małej syrenki”.

To spotkanie wszystkich bohaterek w jednej, spójnej historii (bo to nie są osobne opowieści!) robi niesamowite wrażenie. Meyer stworzyła świat, w którym science fiction spotyka romantyczną bajkę, a silne kobiece postacie stają w centrum uwagi. Jasne, można to podciągnąć pod romantasy – choć tu mamy raczej romanfiction (romans + science fiction) – ale trudno zaprzeczyć, że źródła są dokładnie te same, co w baśniach: tyle że w nowych wersjach to właśnie Cinder zakochuje się w księciu, Cress zostaje uratowana przez śmiałego kapitana, a Scarlet pozwala sobie na uczucie do Wilka. I to właśnie balansowanie między tym, co znajome, a tym, co świeże, sprawia, że całość działa tak dobrze.
Moje pierwsze spotkanie z tą serią odbyło się w formie audiobooków po angielsku. Pochłonąłem wszystkie tomy jeden po drugim i od razu wiedziałem, że to historia, do której będę chciał wracać. Kilka lat później zdecydowaliśmy się kupić kompletne angielskie wydanie książkowe, bo Aga również pokochała ten świat i bohaterów tak samo mocno jak ja. Teraz, gdy SQN sukcesywnie wydaje całość po polsku – mamy już Cinder, Scarlet, Cress i Fairest, a czekamy jeszcze na Winter i może nawet zbiór dodatkowych opowiadań „Stars Above” – powoli kompletujemy także nasz zestaw w ojczystym języku. Na naszych półkach stoją więc dwie edycje tej samej sagi, co chyba najlepiej pokazuje, jak wielką sympatią ją darzymy.

I właśnie w tym tkwi fenomen retellingów: opowiadają znane historie tak, że czujemy się jednocześnie jak w domu i jak w nieznanej krainie. Z jednej strony to baśnie, które wszyscy znamy od dzieciństwa, a z drugiej – świeże światy, w których Kopciuszek jest cyborgiem, Roszpunka tkwi w satelicie, a Czerwony Kapturek nie ucieka przed Wilkiem, tylko daje się mu pokochać. Brzmi to lepiej niż jakakolwiek piosenka, którą znamy na pamięć.
Andrzej
Powyższy tekst nie jest efektem współpracy reklamowej. Jest opinią własną, subiektywną i żaden przelew nie miał na nią wpływu.
Grafiki używane w tym wpisie powstały przy pomocy narzędzi AI.
