Obejrzeliśmy „Czwartkowy Klub Zbrodni” i czekając na papierową wersję powieści, która jest podstawą scenariusza, doszłam do wniosku, że sięgnę po coś innego w temacie – Leonie Swann i jej „Agnes Sharp i morderstwo w Sunset Hall”, czyli tu też mamy seniorów prowadzących śledztwo.
Tradycyjnie szybkie podsumowanie fabuły i – jak to przy kryminałach – tradycyjnie nie napiszę zbyt wiele. Agnes Sharp wymyśliła sobie, że jako seniorka nie chce być na czyjejś łasce i założy coś w rodzaju wspólnoty senioralnej. Własny dom zamieni w miejsce, gdzie zamieszka wspólnie kilka osób w starszym wieku i będą się wspierać, mało tego, podpiszą pewien pakt. Mieszkańcy wsi nie patrzą na nich życzliwym okiem, bo nie rozumieją zasad i mają wrażenie, że to jakaś sekta. A nasi seniorzy nie próbują tłumaczyć ani siebie, ani swojego życia, bo i po co. Plotki przecież są ciekawsze. Jednak plotki narastają, kiedy od postrzału ginie jedna z mieszkanek domu, a potem starsza pani z wioski, a później jeszcze jedna… I tu Agnes, i jej współmieszkańcy nie mogą już patrzeć biernie, muszą się włączyć, bo Agnes ma poczucie, że wszyscy są w niebezpieczeństwie. A tu na dodatek we wspólnocie pojawia się nowa lokatorka, jej pies Brexit, a kilka dni później mocno nieletni wnuczek podrzucony „na ferie”. Śledztwo rusza pełną parą tylko, że Agnes w swoim życiu zawodowym wsadzała za kratki przestępców i pedofilów, jeden z seniorów był wojskowym, ktoś inny szpiegiem albo specjalistą od technik śledczych lub przesłuchań z użyciem metod mocno perswazyjnych. Aaaaa, i jest żółw, czyli Hettie, która też miewa coś do powiedzenia. No to macie obraz tego, że działania będą „profesjonalne”.
Kiedy seniorzy prowadzą śledztwo, to nie zawsze jest komediowo i wciskanie czytelnikowi, że będzie się śmiał do rozpuku, nie jest najlepszą strategią.
I gdyby wiedzieć tylko tyle, to można zakładać, że będzie zabawnie. Mało tego, na tylnej okładce mamy „Czy to kryminał? Tak! Czy to komedia? Jeszcze jak!”. Czy to prawda? Nie!
Lepiej spojrzeć nieco niżej, na to, co napisał Wojciech Chmielarz: „Trudno się łapie mordercę, kiedy na przeszkodzie staje własne biodro. Ale „Agnes Sharp i morderstwo w Sunset Hall” to nie kolejna komedia kryminalna o grupie staruszków. A przynajmniej – nie wyłącznie. To książka wyjątkowo przemyślana, mądra, refleksyjna i zaskakująca.” I ja się z tą opinią zgadzam w stu procentach.

Nie roześmiałam się w głos ani razu. Za to kilkanaście razy poczułam się smutna, dopadło mnie myślenie, że ci nasi bohaterowie są takimi bohaterami codzienności, bo nie tylko żyją z tymi przysłowiowymi bolącymi biodrami, ale też z pełną świadomością, że tracą siebie kawałek po kawałku, swoją sprawność, pamięć, umiejętności, decyzyjność, siebie, a jednak się nie poddają. I podejrzewam, że kiedy czyta to dwudziestolatek, to wiele z tych scen jest komicznych, bo oto staruszek nie może sobie przypomnieć, po co zszedł na parter i czemu stoi z albumem ze zdjęciami w rękach, ale jak się ma pięćdziesiąt lat, to już nie śmieszy, to smuci i nawet lekko przeraża. Nawet nie wiem, ile razy w trakcie czytania przypominała mi się moja własna babcia, która w pewnym wieku zaczęła dość często mówić, że starość Panu Bogu nie wyszła. Leonie Swann pokazuje, że owszem nie jest różowo, ale jak się ma wokół siebie wsparcie, czasami takie nieoczywiste, to nawet z tym biodrem i dziurami w pamięci można góry przenosić.
Za to pochwalę autorkę za wątek zagadki kryminalnej – dobry, zaskakujący i moje podejrzenia, kto jest mordercą zmieniały się kilka razy i pod koniec już nawet trafiłam, ale gdyby na podstawie moich podejrzeń ktoś miał trafiać do aresztu, to było by sporo pozwów o odszkodowania za bezpodstawne aresztowania. A fakt, że nasi bohaterowie do prowadzenia śledztwa i współpracy z policją podchodzą… nieortodoksyjnie, czyni całość jeszcze ciekawszą.

Ciekawostką jest to, że Leonie Swann jest Niemką, ale swojej powieści nie osadziła w rodzinnym kraju, tylko w Anglii. Czy ma to jakieś wielkie znaczenie? Moim zdaniem równie dobrze mogłaby napisać, że to Belgia. Chociaż wybór Anglii miał jedną zaletę – w tej powieści jest sporo o marnej kuchni i niejadalnych wypiekach, więc Belgia by się nie obroniła, a Anglia – przepraszam oburzonych, ale stereotyp jest, jaki jest – Anglia się broni. I brawa dla tłumaczki, Jowity Maksymowicz- Hamann, bo nie zgrzytnęło mi ani razu.
Podsumowując – jeśli ktoś lubi „kryminały senioralne”, to spokojnie może sięgać po tę powieść, ale nie nastawiajcie się, że to komedia kryminalna, bo bardzo prawdopodobne, że poczujecie się rozczarowani. Nastawicie się, że to niezły kryminał z bardzo ekscentrycznymi bohaterami i wtedy jest szansa, że pokochacie i treść, i postacie.
Aga
Powyższy tekst nie jest efektem współpracy reklamowej. Jest opinią własną, subiektywną i żaden przelew nie miał na nią wpływu.
Grafiki używane w tym wpisie powstały przy pomocy narzędzi AI.

Pimposhka
30 września, 2025Aga, mam dla Ciebie czalendż. Widzę, że ostatni akapit jest inspirowany moimi ostatnimi komentarzami na temat użycia języka angielskiego. Zastanawiam się, co Ci tam miało ewentualnie zgrzytać? Jeśli nie mieszkasz na angielskiej wsi to jak masz ocenić, czy tłumaczenie (albo nawet samo pisanie niemieckiej autorki) jest zgrzytające czy nie? Podam Ci przykład. Przeczytałam ostatnio 'Cztery pory roku w Japonii’ z Twojego polecenia, doskonała książka. Ponieważ nigdy nie byłam w Japonii, nie znam japońskiego ani ich kultury nie jestem absolutnie w stanie stwierdzić, czy autor dobrze/zgrabnie/dokładnie oddał charakter miasteczka, kultury japońskiej, japońskiego języka, jak oddał ich potrawy itd. itd. Tam nic nie może mi zgrzytać. Ponieważ znam akademicki język angielski, mocno zgrzytnęło mi użycie pewnej na wskroś amerykańskiej frazy w Katabazie (w kontekście studiowania w Cambridge). Teraz czytam książkę, której akcja dzieje się w latach siedemdziesiątych w Yorkshire i choć mieszkam w tym kraju ponad 20 lat, (w tym cztery w Yorku) to nie jestem w stanie określić, czy mi tam coś zgrzyta czy nie. Jakbym czytała książkę o latach osiemdziesiątych w Polsce, to pewnie miałabym więcej do powiedzenia w tym temacie. Ponieważ jestem Polką, zgrzytnął mi Bogdan w filmie Netfliksa, który mówi z okropnym polskim akcentem. Tak samo zgrzyta mi, kiedy w amerykańskich filmach pijący Rosjanie krzyczą 'Na zdrowie’. Zastanawiam się, na jakiej podstawie jesteś w stanie ocenić, czy w tłumaczeniu Pani Maksymowicz-Hamann coś Ci zgrzyta czy nie? Po prostu mnie to interesuje.
p.s. Głęboko się zastanowiłam i nie może mi przyjść do głowy ani jeden angielski wypiek, który jest godny jakiegokolwiek pozytywnego komentarza ;). Nigdy nie oburzam się, jak ktoś krytykuje kuchnię angielską, bo jest w tym wiele racji. Bardziej denerwuje mnie, że cały świat zajada się pizzą czy sushi, a my Polacy jakoś nie potrafimy sprzedać naszych fantastycznych pierogów czy doskonałych zup. Mówię tu o światowej, masowej skali.
intensywni
30 września, 2025Patrzysz na moje stwierdzenie od złej strony – ja nie jestem tłumaczem, nie mam dostępu do tekstu oryginalnego, a w przypadku niemieckiego, to mogłabym mieć i niewiele by to zmieniło. Moje stwierdzenia, że tłumacz zrobił dobrą robotę i że mi nie zgrzyta opiera się na zupełnie innej bazie ocen. Przykład, jak ostatnio czytałam książkę, gdzie było sporo medycznych procedur, a tłumaczka nagle rzuciła, że „dostarczano jej płyny cewnikiem”, to ja wiem, że jej się nie chciało sprawdzić albo skonsultować i mnie zgrzytnęło (i przy okazji niezbyt miło pomyślałam też o redaktorze tego tekstu). Dalej – jak tłumacz lub tłumaczka przez pół książki używa jednego określenia na buty powiedzmy i to są „kalosze”, a nagle te same buty są „wellingtonami”, to wiem, że ktoś tu stracił uwagę i mnie zgrzytnęło. Jeśli dobrze znam język, to na dodatek potrafię wskazać kalki językowe lub idiomy przetłumaczone bez pomyślunku, po polsku jednak mamy inne powiedzenia i takich przetłumaczonych jeden do jednego raczej bym nie użyła, bo nikt ich nie rozumie albo (jak często w przypadku rosyjskiego) brzmią dziwnie albo siada składnia zdania i znowu – brzmi dziwnie. I odnosząc się do Twojego założenia, co oceniam, zakładam, że tłumacz nie jest takim wolnym duchem, że tłumaczy kontekstowo, dodając od siebie, tylko raczej jest dobrym rzemieślnikiem, który próbuje oddać ten klimat i opisy zgodnie z wolą autora. Mam nadzieję, że teraz rozumiesz, na czym polega moje „nie zgrzytanie”.
Przy okazji doskonały sobie „czellendż” wybrałaś w Międzynarodowy Dzień Tłumacza, który jest dzisiaj.
pozdrawiam Aga
Pimposhka
30 września, 2025Ha, no proszę. Nie wiedziałam, że dziś jest dzień tłumacza. Masz rację, moje pytanie wynikało z tego, że u mnie to 'zgrzytanie’ oznacza coś innego. Dzięki za wytłumaczenie, teraz już wiem dlaczego Tobie coś zgrzyta albo nie :).
intensywni
30 września, 2025To dobrze, że udało mi się wyjaśnić. A przy okazji przyznam Ci się, że ja uwielbiam czytywać wywiady z tłumaczami, i z tymi świetnymi, bo potrafią z taką pasją opowiadać o tym, co robią i jaką wagę swojego zawodu czują. I o ciekawostkach i wyzwaniach, bo jednak zrobić świadome, dobre tłumaczenie, to jest sztuka i to olbrzymia. I z tymi marnymi też, bo jak się taki zacietrzewi, to bywa zabawnie. Ostatnio czytałam wywiad z tłumaczem odpowiedzialnym za najnowsze tłumaczenie „Anny Kareniny” i do dzisiaj nie wiem, co myśleć, bo jakoś mnie wzburzyło lekko jego podejście. I że mam swoich ukochanych tłumaczy też mogę się przyznać. I co ciekawsze, są tacy mistrzowie słowa tłumaczonego, że ja wolę ich polskie tłumaczenia niż oryginał (zazwyczaj angielski), tutaj Jerzy Kozłowski (między innymi tłumacz Rushdiego, choć nie tylko) najlepszym przykładem.
pozdrawiam Aga