Space opera, czyli coś, co dzieje się w kosmosie, ale autor lub autorka nie bardzo ma zamiar bawić się w opisy techniczne napędów transportowców międzygalaktycznych ani sposobów działania broni na tych transportowcach zainstalowanej. Owszem, statki latają, broń strzela, czasem coś wybuchnie lub imploduje, ale główny nacisk i tak kładziony jest na bohaterów, relacje między nimi, stosunki między rasami zamieszkującymi planety. Może być jakiś wątek kryminalny, może być romansowy, może być po prostu historia podróży z przygodami. I właśnie coś takiego napisała pani Becky Chambers, całą cudowną serię „Wayfarers”, której pierwszym tomem jest „The Long Way to a Small, Angry Planet” (co zostało, jako jedna z dwóch części, wydane po polsku z równie dziwacznym tytułem „Daleka droga do małej, gniewnej planety”, drugi tom to „Wspólna orbita zamknięta”).

Nie wszyscy chodzą na dwóch nogach, nie wszyscy mają gładką skórę, bo można mieć pióra, nawet nie każdy jest… pojedynczy. Mieszanka wybuchowa? No właśnie nie! I tu dochodzimy do sedna tego, co w powieści genialne, niepowtarzalne i za co panią Chambers kocham.

W powieść wpadamy w momencie, kiedy Rosemary właśnie zmierza do swojego nowego miejsca pracy (w polskim tłumaczeniu chyba zmieniono jej imię). Została zatrudniona przez kapitana Ashby’ego na stanowisko „specjalistki od papierkologii” na statku kosmicznym, który tworzy tunele czasoprzestrzenne. Może nie jest to praca marzeń, ale Rosemary bardzo chce zniknąć ze swojego dotychczasowego życia, a bycie w ciągłej podróży wydaje się niezłym rozwiązaniem. Kapitan Ashby jest prawy, sprawiedliwy, pacyfistyczny i zna się na swojej robocie. A do tego wybiera załogę według umiejętności a nie podobieństwa do siebie samego. Skutek? Na małym statku mamy przedstawicieli kilku ras. Nie wszyscy chodzą na dwóch nogach, nie wszyscy mają gładką skórę, bo można mieć pióra, nawet nie każdy jest… pojedynczy. Mieszanka wybuchowa? No właśnie nie! I tu dochodzimy do sedna tego, co w powieści genialne, niepowtarzalne i za co panią Chambers kocham.

Ale cofnijmy się nieco, tak mniej więcej do wiosny 2024 roku. Wtedy nazwisko Becky Chambers zyskało na polskim rynku wydawniczym sporo rozgłosu, bo wydano dwa tomy serii o Mnichu i Robocie (tytuły równie niezwykłe: „Psalm dla zbudowanych w dziczy” i „Modlitwa za nieśmiałe korony drzew”). Genialna opowieść w nurcie trochę cosy, a nawet bardziej „solar punk”, czyli pozytywnie o ekologii przyszłości, że ludzie uczą się żyć z naturą i w naturze, taki pozytywny futuryzm. Ja się w Dexie i Mszaczku zakochałam po uszy, przeczytałam lub przesłuchałam całość trzy razy pod rząd, a to o czymś świadczy (na końcu macie recenzję tego cudownego cyklu, jeśli ktoś ma ochotę wiedzieć więcej). Jednak pani Chambers urzekła mnie przede wszystkim tym, że stworzyła coś w rodzaju leczniczej baśni dla dorosłych. Napisanej relatywnie prostym językiem, w której nie akcja jest ważna a ludzie i relacje między nimi, gdzie o emocjach jest dużo, ale sama powieść żadnych negatywnych nie wywołuje, wręcz przeciwnie – działa jak kocyk i kakałko.

Dlatego, kiedy Andrzej powiedział, że istnieje seria „Wayfarers” i określana jest jako „feel good sci-fi” i udało się znaleźć całość po angielsku, to wahaliśmy się jakieś trzy sekundy, czy ją kupić. I napiszę Wam szczerze, że nie sądziłam, że można Chambers docenić bardziej niż po Mszaczku, a tu zaskoczenie – „Wayfarers” pokazuje, że ta kobieta ma talent i to wielki.

Po pierwsze napisała powieść, w której świat jest bardzo rozbudowany i bogaty. Różne rasy, różne sposoby komunikacji, różne podejście do religii, rodziny, seksu. I cały czas podkreślanie, że inny nie znaczy gorszy, odmienny nie znaczy niebezpieczny, niezrozumiały nie znaczy zły. Że różnorodność jest dobra, szacunek należy się każdemu, a odmienność najpierw trzeba zrozumieć, żeby… nie, nie oceniać, żeby ją widzieć w całej pełni. I to, co ludzkie, wcale nie jest lepsze. Do tego Chambers buduje ciekawie swoje postacie. Tu nie ma space cowboys, bohaterów ratujących całe galaktyki ani wojowników, którym nic nie straszne. Tu mamy urzędniczkę, która potrafi poradzić sobie z sytuacjami kryzysowymi, bo jest inteligentna i umie kojarzyć fakty z systemów prawnych kilku ras. Jest nawigator, który nie lubi kontaktu z innymi i dotyku, ale jest genialny. Jest w końcu żołnierka, która otwarcie mówi, że się boi, chociaż wygląda, jakby każdego mogła zabić jednym pazurem. Ach, i jeszcze pani mechanik, emocjonalna, głośna, zwariowana i też genialna. Bo Chambers zbudowała bardzo silne postacie kobiece, charakterne, wyraziste, ale takie prawdziwe do bólu.

I tu dochodzimy do tego, co może być dla niektórych kontrowersyjne. Autorka nie unika tematu seksualności, płci, kontaktów między istotami tej samej i nie tej samej rasy, a nawet z mózgiem z neuronami i takich ze sztuczną inteligencją. I znowu, inne nie jest gorsze, inne nie jest wynaturzone, inne jest… po prostu inne.

Ale ta powieść ma jeszcze jedną cechę szczególną – są takie rozdziały, że akcja dosłownie iskrzy, broń szumi w gotowości do strzału, nawigator i pilotka próbują przed czymś uciec, a potem… A potem trójka bohaterów leci do rodzinnej osady jednej z nich na obiad… I jest obiad, i istoty rozmawiają ze sobą, jedzą, śmieją się, nic się szczególnie nie dzieje. I ja od razu napiszę, że jak zaczęłam czytać i Andrzej zapytał o czym to jest, to radośnie powiedziałam, że w sumie o niczym. I to jest piękne! Bo umieć pisać rozdziały, gdzie opisuje się ludzkie relacje, emocje, wspomnienia i nic się nie dzieje, a człowiek nie chce przestać czytać, to sztuka. I Becky Chambers to umie.

Ktoś napisał w swojej opinii, że to takie sci-fi dla kobiet, babskie. Bardzo się zgadzam i bardzo się nie zgadzam. W mojej opinii miał rację, że jeśli jakaś czytelniczka nigdy nie czytała sci-fi i zapytałaby, od czego zacząć, to ta powieść jest niezłą propozycją. Nie przerazi technicznymi szczegółami i fizyką podróży kosmicznych. A pokaże sposób, w jaki buduje się światy i bohaterów w sci-fi. Ale z drugiej strony nie zgadzam się, o ile to „babskie sci-fi” miało być umniejszeniem wartości tej powieści. Bo to, że nie opisuje się silników statków, to nie znaczy, że nie pisze się dobrej historii. Po prostu to nie „hard sci-fi” i tyle. To nie awanturnicza powieść, tylko powieść o relacjach. Ale przyznaję, że nie każdemu się Chambers i jej „Wayfarers” się spodoba, kto lubi szybko, akcyjnie i z fajerwerkami, ten porzuci czytanie po dwóch rozdziałach, no dobra, po czterech i nie będzie mógł zrozumieć, „dlaczego to jest tak napisane?” – cytat z innej opinii. A kto kocha rzeczy cosy – będzie się świetnie bawić.

A poniżej jeszcze obiecana recenzja cyklu o Mnichu i Robocie.

„Zaczęło się od tomu pierwszego, pochłoniętego w jeden wieczór, na wdechu i z poczuciem, że to jest świat, który mnie wciągnął po kokardkę. Drugi tom połknięty kolejnego wieczoru. Poczułam się samotnie, kiedy tekst się skończył i wcale nie chciałam porzucać tak miłego towarzystwa, więc przesłuchałam z marszu od nowa tom pierwszy i drugi po angielsku. Co to oznacza? Że wpadłam na coś, co mnie zachwyciło i to w sposób niestandardowy. (Tu dodam jeszcze, że zaraz potem czytaliśmy rodzinnie, na głos całość od nowa… bez komentarza.)
Panie i panowie, autorką jest Becky Chambers i chodzi o jej dwutomowy cykl o Dexie (mnichu herbacianym) i Mszaczku (robocie, który wpada do ludzkości sprawdzić, jak sobie radzi) – „Psalm dla zbudowanych w dziczy” i „Modlitwa za nieśmiałe korony drzew”. Tomy są swoją bezpośrednią kontynuacją i to w sumie jedna historią, stąd wspólna recenzja.
Zaczynało się tak, że nie byłam pewna, czy mi się spodoba. Mamy oto lekko utopijną przyszłość, gdzie ludzkość uznała, że będzie dbała o środowisko i szanowała naturę. Buduje zrównoważone miasta, pozostawia tereny dzikie bez swojej ingerencji, miasteczka tworzy tak, żeby nie szkodziły. Roboty owszem były, ale się usamodzielniły i poszły w dzicz, od tamtej pory nikt ich nie widział, w sumie to nawet nie wiadomo, czy nadal istnieją. Religia jest dość złożona, ale przyjazna i oferująca coś każdemu.
Zaczynamy od Dexa (zaimki oni/ich), którzy czują się zmęczeni tym, co robią w zakonie i chcą zmiany – wpadają na to, że będą mnichem herbacianym, co oznacza jeżdżenie po szlaku i oferowanie herbaty i wsparcia tym, którzy tego akurat potrzebują. Ale wkrótce okazuje się, że szlak to za mało, powtarzalność trasy też nuży i Dex nagle wpadają na szalony pomysł, że pojadą w dzicz, do starego sanktuarium. I daleko nie zajadą, kiedy z krzaków wyjdzie… no, właśnie – wyjdzie Mszczek, robot, ale taki, że klękajcie narody. I okaże się, że ich wspólna wyprawa po dziczy i po cywilizowanych obszarach będzie jak uczenie się, jak patrzeć na świat oczami tego drugiego.
Piękne to, słodkie to, czułe, głębokie, chociaż napisane tak prosto, śmieszy i powoduje wilgotnienie oczu, każe zatrzymać się i pomyśleć, a potem przypomina, że nie ma co stać, trzeba iść, zachwycać się, patrzeć oczami otwartymi tak szeroko jak u dziecka. Dawno nic mnie tak po prostu nie zachwyciło sposobem napisania i treścią.
Brawa dla tłumaczy: Anny Krochmal i Roberta Kędzierskiego, którzy zrobili cudowną robotę!!!”

Aga

Jeśli doceniasz to, co robimy i chcesz pomóc nam tworzyć więcej takich treści, postaw nam wirtualną kawę.

To drobny gest, który daje nam wielką motywację. Dzięki!

Co o tym sądzisz?

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Brak komentarzy jak do tej pory :(