Mam w swojej głowie taką kategorię powieści, którą nazywam „przyjemną”. Żeby do niej trafić książka zazwyczaj musi być dość długa, spokojna w swojej treści, nie wywołująca jakiś skrajnych emocji, ale też nie angażująca tak potężnie, że szkoda jej odkładać, a człowiek nie czeka na kolejne czytanie zbyt niecierpliwie. I nie, nie musi być „cosy” (bo tu by było mnóstwo przyjemnych, cieplutkich emocji). Po prostu daje odpocząć głowie i nie powoduje, że się ją przeżywa zbyt mocno.
„Summers at Castle Auburn” należy właśnie do tej kategorii. Już, nieco żartobliwie, dałam Wam znać na Instagramie, kiedy zaczynałam jej słuchać, że to takie „dworskie fantasy” i to jest doskonałe określenie treści. Otóż mamy Corie, nieślubną córkę, spokrewnioną z rodziną panującą i mimo, że wychowuje ją babcia, to każde lato spędza na zamku Auburn, żeby nabrać ogłady i manier, bo przecież nada się świetnie jako żona dla jakiegoś arystokraty, czyli ma swoją wartość dla władcy. I poznajemy ją jako dziewczynkę, która jest zakochana po uszy w księciu, który za kilka lat obejmie tron (książę jest – pardon, my French – bucem od najmłodszych lat, ale Corie tego nie widzi). Uwielbia spędzać czas ze swoją przyrodnia siostrą Elisandrą (ta już wie, że będzie żoną księcia-buca i czuje się pogodzona z losem) i wujem, który jest na dworze poważany, bo poluje na Aliory, czyli magiczne istoty, które trafiają jako służący, a może lepiej powiedzieć niewolnicy, na dwór władcy i do arystokracji. A wuj snuje opowieści jak nikt inny, zna Aliory doskonale i rozmawia nawet z ich królową.
„Summers at Castle Auburn” Sharon Shinn to powieść, która na początku wprawiła mnie w zadziwienie i to wcale nie pozytywne.
Baśniowo, fantastycznie, magicznie, spokojnie i przyjemnie – tak jest w tej powieści, ale autorka zastosowała bardzo ciekawy zabieg, który z początku mnie zaskoczył i to wcale nie do końca pozytywnie.

Przypominam, że najmłodsi bohaterowie mają około trzynastu lat, kiedy ich poznajemy i język i sposób opowiadania jest do tego wieku dostosowany. Jakby się czytało powieść dla bardzo młodych czytelników i w wersji bardzo adekwatnej dla tak młodego czytelnika. Wyobraźcie sobie, że zaczynacie słuchać lub czytać i z każdą stroną zastanawiacie się, czy przypadkiem wydawca nie zapomniał jasno napisać, że w sumie to książka dla dzieci. Ale mija kilka rozdziałów, jest kolejne lato, które Corie spędza na zamku i język się nieco zmienia, ale co ważniejsze opis świata się zmienia. Nasza bohaterka nie wgapia się w zgrabne, silne dłonie księcia, nie zachwyca jego umiejętnością polowania i nie prawi mu żenujących komplementów. Nagle widzi więcej i książę już nawet w jej oczach ma nieco „plamek” na charakterze. Życie w zamku zaczyna być mniej baśniowe, a dorośli nagle okazują się mocno wplątani w dworskie intrygi. Kolejne lato i dowiadujemy się, jak wygląda prawda dotycząca funkcjonowania magicznych istot na dworze, bo Corie rozumie i widzi więcej, więc opowiada nam wszystko z zupełnie innego punktu widzenia. I w końcu docieramy do części, kiedy nasze bohaterki i bohaterowie są w wieku, kiedy wstępuje się w te zaplanowane związki małżeńskie, już nie są dziećmi, już nie mają tych przysłowiowych różowych okularów na nosie i wtedy powieść to już zupełnie inna baśń, znacznie mroczniejsza, a historia przypomina bardziej książkę dla dorosłych lub co najmniej znacznie starszego młodego czytelnika.

I naprawdę na początku poczułam się zagubiona, zdziwiona i może nawet skłonna do niesłuchania ani kawałka dalej. Ale bardzo się cieszę, że jednak zdecydowałam inaczej, bo Sharon Shinn udało się napisać bardzo miłą w odbiorze powieść.
I tu jeszcze jedna uwaga. Dla mnie Sharon Shinn (jak już wiecie z tekstu, jaki pojawił się kilka dni temu) to przede wszystkim autorka anielskiego cyklu o Samarii, w którym stworzyła świat tak niezwykły i bogaty, że wpada się w niego po uszy i nie chce go opuszczać.
I gdyby „Summers at Castle Auburn” próbować ocenić w relacji do tej mojej uwielbianej serii, to dostałoby pewnie jakieś 3/10. Bo to nie to samo. Nie ten sam klimat, nie ten sam poziom tworzenia świata i nie te same emocje opowieści, bo Samaria jest emocjami przesiąknięta, a ta powieść nie.
Jeśli jednak udaje się oddzielić inne powieści autorki grubą kreską i ocenia tylko „Summers at Castle Auburn” (i tak, wiem, to trudne), to jest to spokojne 7/10. I okazuje się, że warto to robić, żeby nie czuć tego nieprzyjemnego rozczarowania, że to nie Samaria, to nie anioły, to nie ten poziom zanurzenia się w historii.
Jak się już pewnie domyśliliście „Summers at Castle Auburn” nie ukazało się po polsku. Przyjęłam jednak zasadę, że nie oznacza to, że nie podzielę się z Wami wrażeniami z czytania czegoś, bo jest tylko po angielsku. Po pierwsze wierzę, że wiele osób czytuje lub słucha powieści nie tylko w naszym ojczystym języku. Po drugie nie po to zachęcałam Was gorąco do próbowania czytania tytułów w językach obcych, żeby Wam teraz nie podrzucać ciekawych propozycji.
A po trzecie zabieg „dorastania” treści i języka powieści zastosowany przez autorkę wydaje mi się na tyle ciekawy, że warto o tej powieści wspomnieć. Szczególnie, jeśli ktoś lubi takie dworskie baśnie, z magicznymi istotami i rycerskimi romansami, bo tego Wam nie napisałam – oczywiście, że w tej powieści romanse są i to wcale nie dotyczą par zaaranżowanych przez władcę, księżniczki zakochują się w rycerzach, a następcy tronu… Też się zakochują.
Aga
Powyższy tekst nie jest efektem współpracy reklamowej. Jest opinią własną, subiektywną i żaden przelew nie miał na nią wpływu.
Grafiki używane w tym wpisie powstały przy pomocy narzędzi AI.