Kiedy dostaje się książkę, która nie jest napisana ciągłym tekstem, nie ma rozdziałów, nie ma nawet typowych dialogów, to pierwsza myśl jest taka: „Jak to się będzie czytało? Taką sieczkę?”. Bo już pierwsze przekartkowanie daje do zrozumienia, że to nie jest zwykła opowieść. To zbiór akt, zapisów przesłuchań i kopii wiadomości z czatów, fragmentów pamiętników i oficjalnych raportów, do tego rysunki, grafiki, przedziwne ciągi zdań wirujące na kartkach. I jak to się czyta? Tego się nie czyta, w to się wpada po uszy, tonie się w zamęcie wydarzeń i przeżywa emocje tak silne, że czasami trzeba sobie zrobić przerwę na oddech, bo dosłownie ma się wrażenie, że brakuje powietrza.
To teraz szybkie i niezbyt wiele ujawniające podsumowanie opowiadanej historii. Jesteśmy w dość odległej przyszłości. Ludzkość swobodnie podróżuje po wszechświecie. Na jednej z małych, zimnych i zapomnianych przez wszystkich planet powstaje kolonia Kerenza, skupiona wokół kopalni wydobywającej hermium, na tyle cenne, że zaatakowanie tego miejsca i przejęcie go warte jest wysłania potężnego pancernika Lincoln. I zaczyna się dramatyczna walka o przeżycie, trzy uciekające przed Lincolnem statki mają świadomość, że nikt nie przewiduje, że świadkowie pozostaną przy życiu. Kiedy jednak zostaje ostrzelany i zniszczony jeden z frachtowców, to cała sytuacja staje na głowie i to dosłownie, bo… to nie Lincoln go ostrzelał. Rozkaz wyszedł z centrum dowodzenia również uciekającego Alexandra, bratni ogień, zamordowano własnych ludzi. Dlaczego? Kto? Jak odkryć, co się dzieje, kto uciekinierów broni, kto chce ich zabić i czym jest phobos, który okazuje się gorszy niż pociski nuklearne Lincolna. Oczywiście okaże się, że to spece od systemów komputerowych będą głównymi bohaterami, ludźmi, którzy dotąd będą grzebać w tym, co ukryte, aż dogrzebią się do prawdy.
W czasach powszechnego fałszu mówienie prawdy jest aktem rewolucyjnym.
Orwell
Kaufman i Kristoff udowodnili już nam, że tworzą historie, w które wpadamy po uszy, budują emocje, które zostają z nami na długo i kreują światy bogate, intrygujące i bardzo niepowtarzalne. Tym razem jest podobnie. I fakt, że tym razem kreowany świat jest w sumie zamknięty w gigantycznych statkach kosmicznych (ale nadal można się nabawić klaustrofobii, czytając niektóre fragmenty książki) niewiele zmienia w porównaniu do „Aurory” na przykład. A do tego ponownie głównymi bohaterami są bardzo młodzi ludzie. I tu chyba należy podkreślić, że tą młodość daje się odczuć w sposobie ich zachowania, mówienia i przekomarzania się ze sobą. To nie jest grzeczny i wygładzony Ender z Orsona Scotta Carda, to jest wyszczekany i myślący o seksie Ezra Mason i buntownicza Kady Grant, dzieci zupełnie innej epoki i innego sposobu komunikowania.
Cała historia to przede wszystkich sci-fi, z mocno zarysowanym wątkiem kryminalno-detektywistycznym oraz elementami obyczajowymi i romansowymi, a nawet filozoficznymi i etycznymi. Mocna mieszanka! Bardzo mocna.

I teraz wracamy do początku, czyli do formy tej książki. Czy fakt, że to nie ciągły tekst, a zbiór akt i raportów, czyni ją lepszą czy gorszą, łatwiejszą czy trudniejszą w czytaniu, bardziej wciągającą czy powodującą gubienie wątków? Odpowiem dyplomatycznie – czyni ją inną! A teraz już dyplomacji nie będzie, będą emocje. To jest jedna z najlepszych książek sci-fi, jakie czytałam w ostatnich latach. Autorzy genialnie wykorzystali fakt, że czasami suchy zapis przesłuchania wywołuje więcej emocji niż opisywanie tego zdarzenia z perspektywy narratora. Że napisanie, że zginęło kilka tysięcy ludzi to jedno, ale cała lista zabitych, na kilku stronach, a potem ich zdjęcia na następnych kilku… To są zupełnie inne, bardziej surowe i pierwotne emocje. Do tego autorom udało się kilkukrotnie sprawić, że poczułam się absolutnie zaskoczona. A zdanie „Ale się w książce porobiło!” powiedziałam do męża co najmniej kilka razy, czasami tego samego wieczoru, raz za razem. A końcówka sprawiła, że dosłownie mnie zatkało. I nie, nie puszczę pary z ust, o co chodzi, bo nie mam zamiaru zabierać Wam nawet grama przyjemności z tego zaskoczenia, kiedy poczujecie je sami.
Książka dostała 9/10 gwiazdek, z możliwością, że zmieni się to na 10/10, jeśli po kilku tygodniach okaże się, że nadal poczytelnicze emocje buzują we mnie z pełną siłą.
Komu ją polecam? Każdemu, kto kocha lub lubi sci-fi i chce poeksperymentować z nieco inną formą powieści. Każdemu, kto zakochał się w powieściach naszej uwielbianej spółki pisarskiej Kaufman-Kristoff, nie rozczaruje się.
Małe uwaga – autorzy nie stronią przed obrazowymi opisami walk, a w zasadzie polowania na ludzi i uśmiercania ich czym popadnie, więc jeśli ktoś źle znosi lub w ogóle nie znosi klimatów jak z walk z zombie, ten raczej nie pokocha „Illuminae”, przynajmniej w pewnych fragmentach.
Zbiorczą recenzję cyklu „Aurora” znajdziecie tutaj: Aurora – odkrycie z końcówki 2023
Pierwszy wpis o „Illuminae”: Akta Śledcze Illuminae
Aga
Powyższy tekst nie jest efektem współpracy reklamowej. Jest opinią własną, subiektywną i żaden przelew nie miał na nią wpływu.
Grafiki używane w tym wpisie powstały przy pomocy narzędzi AI.