Przyznaję bez bicia, że we wrześniu czekam na kilka premier, ale na „Katabazę” chyba najbardziej niecierpliwie i w lekkich nerwach. Dlaczego?
Odpowiedź na to, dlaczego niecierpliwie, jest jasna – uwielbiam powieści pani Kuang. Czytałam „Babel” i wpadam po uszy, mimo że wiele osób uważa tę powieść za ciężką, przegadaną, przeintelektualizowaną (co za słowo do napisania!) i na dodatek opis wydawcy sugerował, że to będzie cudne, magiczne fantasy, z utalentowanym młodym bohaterem, który próbuje odnaleźć się w świecie bardzo specyficznej magii, a tym czasem…
Zresztą nie będę Wam żałować. Poniżej recenzja, którą napisałam po przeczytaniu powieści.

To jest recenzja, która musiała się „uleżeć” chociaż kilka dni, bo kiedy czytałam ostatnie zdanie, to emocji we mnie było sporo i to sprzecznych – Rebecca Kuang i jej „Babel” to nie jest taka zwykła powieść.
Po pierwsze uprzedzam, że jest lekkie zdziwienie, bo kiedy czyta się zapowiedź, że magia zawarta w słowach i srebrze, że utalentowany chłopiec, że szkoła tłumaczy w Oksfordzie, że przyjaźnie i walka ze złem, to człowiek ma jakieś takie nastawienie, że jeszcze tylko smoków brakuje i będzie piękne fantasy. A wystarczy doczytać drugą część tytułu: „Babel, czyli o konieczności przemocy” i nagle już wiadomo, że to nie tak, że smoki może i będą, ale ubrane w wytworne dzieła angielskich krawców, które będą ziały ogniem zła po to, żeby potęga imperium brytyjskiego rosła i pęczniała, zasilana wszystkim, co z kolonii można zabrać – ludźmi, ich umiejętnościami, zasobami i dobrami. A co damy w zamian? A jest taki obowiązek? Przecież praca ku chwale imperium jest sama w sobie wystarczającą nagrodą.
Robin wychowuje się w Kantonie i kiedy choroba zabiera jego matkę i opiekunów, to jak spod ziemi pojawia się bohaterski zbawca w postaci profesora Lovella i nagle nie ma Kantonu, jest Anglia. „Pojawia się”… przypadkiem? Nie sądzę. I Wy też nie będzie tak sądzić. A potem jest nauka (ku chwale imperium), studia lingwistyczne (ku chwale), magia srebrnych sztabek (też ku chwale). I jest spotkanie z tymi, którzy tego „ku chwale” mają absolutnie dość. Którzy widzą wyzysk, imperialne kradzieże, kolonialne niesprawiedliwości. I Robin musi wybrać, po której stronie stanie.
To jest książka o bardzo trudnych tematach, gdzie całe strony poświęcone są politycznym dyskusjom, a połowy rozdziałów – opisom zawiłości języków tak egzotycznych jak chiński i kreolski… Nie tego się spodziewałam, ale nie czuje się negatywnie zaskoczona, raczej zdziwiona, że nagle autorka postawiła mnie przed historią, która ryła we mnie bardzo głębokie emocjonalne rysy i kazała myśleć o trudnych etycznych kwestiach…
I jeszcze jedno – powieść toczy się niespiesznie przez mniej więcej dwie trzecie (co nie znaczy, że niewiele się dzieje), ale pod koniec przyspiesza tak, że chwilami przewraca się strony z szybkością godną sprintera.

Później była „Yellowface” i znowu zachwyt, chociaż sposób pisania, historia i tworzenie postaci były zupełnie inne. Po „Yellowface” uznałam, że pani Kuang jest w stanie napisać wszystko i będzie to genialne. Recenzja? Proszę bardzo.
Pani Kuang kupiła mnie razem z butami i kokardką „Babelem”, więc kiedy widzę nową powieść, to dosłownie rzucam wszystko inne i chyżo pędzę czytać „Yellowface”. Dobre, powiem Wam, że dobre! Zaczyna się od tego, że dwie młode pisarki spędzają wspólny wieczór i jedna z nich, ta bardziej rozpoznawana i odnosząca sukcesy, żegna się z ziemskim padołem. Koleżanka próbuje ratować, dzwoni po pogotowie, ale gdzieś tak między ratowaniem, a nabawianiem się traumy, rękopis najnowszej, nieopublikowanej jeszcze powieści znajduje się w jej torebce… I teraz pytanie – opublikuje go, czy nie? Podpisze się pod nim swoim nazwiskiem, czy nie? Ukradnie kawałek życia komuś bardziej sławnemu. Doskonała powieść, która nie tylko pokazuje zakulisowe funkcjonowanie przemysłu wydawniczego (i jeśli ten obraz jest prawdziwy, to ja to zostawię bez komentarza, ale należy trzymać się z daleka), ale też media społecznościowe, które rządzą wszystkim i wszystkimi, potrafią kogoś w pięć minut wynieść na piedestał i w minutę obrzucić błotem tak, że nie ma czego ratować. Jeśli ktoś lubi książki o książkach, to właśnie znalazł doskonałą powieść na domowe wieczory (tak ze dwa, bo wciąga tak, że czyta się ekspresem).
Nie czytałam „Wojny makowej”, czyli trylogii fantasy, ale pewnie to tylko kwestia czasu.

I oto Rebecca F. Kuang zapowiada „Katabazę”, osią historii jest piekło, a dokładnie to, że studenci decydują się zejść do piekieł, żeby ratować swojego genialnego profesora magii. Tylko ja już się przez „Babel” nauczyłam, że wydawcy często na okładce piszą tylko to, co stanowi pierwszą warstwę historii, a nie to, co w głębi. A Kuang w tej głębi umieszcza przeróżne tematy, trudne treścią i formą przekazu. I tu spodziewałam się tego samego. I czekałam na pierwsze anglojęzyczne recenzje. I napiszę Wam, że pierwsza, jaką zobaczyłam, zostawiła mnie z opadniętą szczęką. Oto dziewczyna na filmie na Instagramie pokazała swój egzemplarz, cały w karteczkach indeksujących i notatkach, a jej historia wyszukiwania w Google wskazywała na to, że wielu rzeczy szukała, by zrozumieć treść, co sama przyznała. Powieść czy podręcznik? Matko jedyna! A potem zaczęły się pokazywać recenzje w większej ilości i jedni pisali, że genialne, że taki świat umie stworzyć tylko Kuang, że rozważania o matematyce, języku i filozofii są równie ważne i wciągające jak sama akcja. A obok tego… A obok tego wiele osób piszących, że nie doczytało do końca, nie dało rady. Że autorka bardzo starała się pokazać, że ona jest mądra i niech sobie czytelnik sprawdza, czy jest na tym samym poziomie. Nie da się tego czytać. Przerost akademickiego popisywania się nad treścią. Trudne. Ciężkie i przegadane.
Kuang zapowiedziała „Katabazę” – studenci, w próbie ratowania duszy swojego profesora magii, schodzą do piekieł. Tyle wydawca, ale ja już się nauczyłam nie ufać opisom powieści pani Kuang, które serwuje wydawca. Zamiast tego zajrzałam do pierwszych anglojęzycznych opinii. A tam…
I co ja na to? Czekam jeszcze bardziej niecierpliwie! Bardzo, bardzo chcę sprawdzić, czy po raz kolejny Kuang stworzyła coś niełatwego w odbiorze, ale tak potężnego w oddziaływaniu, że znowu wpadnę po uszy, czy może jednak poczuję się głupia i rozczarowana. I przyznaję, że po tych opiniach o niestrawności i ilości rozważań dalekich od akcji a bliższych nauce, zdecydowałam, że nie będę się rzucać na angielski audiobook. Chcę książkę i to po polsku (tłumaczem jest znowu Grzegorz Komerski, który zrobił kawał genialnej roboty przy poprzednich powieściach). Chcę mieć tekst przed oczami, a nie utrudniać sobie skupianiem się na wersji czytanej.
Ktoś jeszcze czeka na „Katabazę” i ma podobne emocje jak moje? Niecierpliwość, zaintrygowanie i szczyptę niepewności? Dajcie znać w komentarzach! Nie tylko, czy czekacie, ale też, czy wcześniej czytaliście coś tej autorki i jakie macie odczucia?
Aga
Powyższy tekst nie jest efektem współpracy reklamowej. Jest opinią własną, subiektywną i żaden przelew nie miał na nią wpływu.
Grafiki używane w tym wpisie powstały przy pomocy narzędzi AI.
aśka
3 października, 2025„Yellowface” – świetna. Warto przeczytać. Idę szukać „Katabazę” 🙂
intensywni
3 października, 2025„Yellowface” czytałam, też mi się podobało. „Katabaza” nadal przede mną.
pozdrawiam Aga