Należy Wam się króciutkie wyjaśnienie, skąd nam się „koreańszczyna” wzięła. Książki koreańskich autorów pojawiają się w domu od jakiegoś czasu, ale do głowy nam nie przyszło, że można wpaść w ten wschodni klimat bardziej. Kto zawinił? Sąsiad! Spotykamy się regularnie, kiedy on wyprowadza pieska, a my idziemy do pracy. I pewnego dnia żartobliwie poskarżył się na swoją żonę, że wpadła po uszy w koreańskie seriale. A obfitość oferty tychże jest tak ogromna, że ogląda namiętnie, a do końca daleko.

Poczuliśmy się zaintrygowani. Nawet podpytaliśmy Was na Instagramie, czy macie jakieś sugestie, od czego zacząć. Mieliście! Mnóstwo! Jednak szybki przegląd opinii na temat zaczynania swojej przygody z koreańską kinematografią zaowocował ciekawym stwierdzeniem – jeśli chcesz się rzucić na głęboką wodę i sprawdzić, czy ten klimat naprawdę ci odpowiada, to obejrzyj komedię romantyczną. One są tak specyficzne, tak inne, że od razu dostaniesz „diagnozę”, czy zniesiesz wszystko inne. Jak przeżyjesz romansowy serial i pokochasz to, co widzisz, to pokochasz całą resztę.

Żeby było na mnie, to na chybił trafił wybrałam miniserial „Uśmiech losu”. Sa-rang Cheon od dziecka marzy o pracy w bardzo konkretnym hotelu, najlepiej jako konsjerżka, ale nawet przyjęcie na staż jest powodem do świętowania. Won Goo jest drugim dzieckiem właściciela tego przybytku i kliku innych przedsiębiorstw też, walczy o władzę z siostrą i próbuje odnaleźć swoje miejsce na rodzinnym obrazku, a tak naprawdę, to na początku uciec z tego obrazka. Dopiero bardzo przypadkowe poznanie naszej ambitnej młodej damy zmieni jego podejście do tego, czy hotel to jego przyszłość. Troszkę pokręcona historia Kopciuszka, z genialną babcią głównej bohaterki jako dobrą wróżką i… wisienką na torcie. A gdyby chcieć to podsumować jednym słowem – romans.

Po pierwszym szoku człowiek sobie uświadamia, że film nie zawsze ma coś wzbudzać i pobudzać. Czasy są tak szalone, że może lepiej, żeby uspokajał nerwy i koił duszę.

I napiszę z ręką na sercu, przez pierwsze dwa odcinki siedzieliśmy oboje głównie z otwartą buzią, średnio co kwadrans popatrując na siebie z niedowierzeniem i mniej więcej dwa razy na odcinek chichocząc z zażenowania. A potem do nas dotarło… To jest genialne! To jest dokładnie to, czego od serialu chcemy. Tylko musieliśmy mieć odwagę powiedzieć sobie głośno, że to nie jest żaden obciach, oglądanie takiego filmu, to jest terapia i to najlepsza z możliwych, biorąc pod uwagę, czego oboje potrzebowaliśmy.

Zacznę od pierwszego zaskoczenia – miniserial w koreańskim wydaniu oznacza 16 (!!!) odcinków trwających ponad godzinę. Szczególne podejście do wersji „mini”, ale ja tam miałam niedosyt po tych 16 odcinkach i żałowałam, że to już koniec.

Drugie zaskoczenie – dziwne i śmieszne, ale oboje zwróciliśmy na to uwagę – w tym serialu często padał deszcz, troszkę dla podkreślenia smutku lub emocjonalności momentu, ale! Ale deszcz mógł spowodować, że ubrania mokły na wszystkich jak gąbki, ale głównym bohaterom nawet trzy krople nie spadły na fryzury. Mokre buty tak, mokre włosy nie! I czasami rekwizytor pamiętał o parasolu, ale częściej deszcz łaskawie omijał te kilkadziesiąt centymetrów kwadratowych.

Trzecie – „Uśmiech losu” jest zabawny i ma mnóstwo komicznych scen i na początku nie wiesz o co chodzi, bo to nie sitcom z podłożonym śmiechem widowni, ale coś w tych scenach powoduje, że zaczynasz chichotać. Dopiero Andrzej zauważył, o co chodzi – podłożone dziwne, prawie komiksowe dźwięki odpowiadające tempem mruganiu powiekami, ruchom ręki itp. Cudownie zabawne.

I jeśli już jesteśmy przy humorze i zabawności, to przyzwyczajeni do polskich czy amerykańskich seriali komediowych przeżyliśmy bardzo miłe zaskoczenie. Koreański humor nie jest nachalny, nie jest głośny, nie jest „niewychowany”, jest cichszy, kulturalny i przez te ponad 16 godzin ani razu nie miałam wrażenia, że śmieję się z cudzego nieszczęścia czy porażki. Bardzo nam to odpowiada.

I teraz dochodzimy do tego, co było dla nas największym szokiem. Żaden, ale to żaden zachodni scenarzysta nie napisze sceny, a reżyser nie zgodzi się na jej wrzucenie do filmu, jeśli to ma być pięć minut patrzenia dwójki głównych bohaterów na deszcz za oknem. A koreańska komedia romantyczna jest niespieszna. Akcja nie galopuje, ona się rozwija i to powoli. Można pokazywać las przez pięć minut i pocałunek przez kolejne pięć. A skoro już przy pocałunku jesteśmy, to przypominam, że piszę o komedii romantycznej, para młodych ludzi, zakochujących się w sobie, coraz bardziej zafascynowanych tym, że odkrywają siebie nawzajem. Ile odcinków zajmie zachodniemu scenarzyście wysłanie ich do łóżka? Trzy? Jak będziemy mieli do czynienia z cierpliwym twórcą, bo jak nie, to scenę seksu obejrzymy w pierwszym. Ile zajęło to koreańskim filmowcom? Cały serial! Czy mam z tym problem? Nie, wręcz przeciwnie.

I czas na jakieś podsumowanie, czyli wrócimy prawie do początku. Napisałam, że zaczynając oglądać „Uśmiech losu” siedzieliśmy z otwartymi buziami i byliśmy lekko zażenowani. Dlaczego? Bo to było takie inne. Takie spokojne. Takie zupełnie odmienne kulturalnie. W głowie pojawiały się takie określenia jak – infantylne, naiwne, dziecinne. Dopóki myśli się takimi kategoriami, to czuje się zażenowanie. Bo jak może się dorosłej osobie podobać coś takiego? Przecież nie przyznam się głośno, że oto właśnie zakochuję się w koreańskich serialach i to romantycznych! Może zostawię to sobie jako „guilty pleasure”, oglądane w zaciszu domowym, a jak ktoś zapyta, to się wyprę i powiem, że ja takich durnoctw nie oglądam, szkoda czasu. Gdzie w tym wieku!

To ja się jednak nie wyprę i będę głośno mówić, że koreańskie seriale o miłości są genialną terapią. A żeby pozostać w tym bardzo popularnym ostatnio nurcie – one są „cosy”. Tu nie ma rozdzierających serce dramatów, tu są cieplutkie, umiarkowane emocje i wiadomo, że wszystko dobrze się skończy. I nawet jeśli zapowiedź kolejnego odcinka sugeruje, że będzie tragedia i to potężna, to i tak okaże się, że przez chwilkę i wcale nie jest tak strasznie, a potem to się ułoży i wyprostuje. Ten serial jest jak kocyk do otulania, jak bajka do oglądania, jak piękna (czasem bardzo komiczna) historia, która ogrzeje serce i da wiarę, że miłość zawsze zwycięży.

A do tego chyba zakochaliśmy się przy okazji w koreańskim jako języku. Jest cudownie egzotyczny, tak inaczej wyraża emocje, tak świetnie brzmi i… dobrze, że są napisy!

Czy nas coś zdenerwowało i było trudne do zniesienia? Mnie chyba nie, Andrzej też twierdzi, że nic. Może na początku miałam kłopot z zaakceptowaniem faktu, że aktorzy mają takie same ilości makijażu jak aktorki, ale jakoś szybko uznałam to po prostu za fakt, coś co w Korei jest standardem. Szybko zapomniałam, że na początku zwracało to moją uwagę.

Zatem, sąsiedzie i sąsiadko, dziękujemy, że uświadomiliście nam, że koreańskie seriale to takie źródło radości!

Aga

Jeśli doceniasz to, co robimy i chcesz pomóc nam tworzyć więcej takich treści, postaw nam wirtualną kawę.

To drobny gest, który daje nam wielką motywację. Dzięki!

Co o tym sądzisz?

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Brak komentarzy jak do tej pory :(