Czy to przypadek, że jednocześnie czytałam dwie powieści, w których osią historii są listy? Owszem, przypadek, ale bardzo szczęśliwy. A może wcale nie przypadek, może Opatrzność uznała, że powinnam sobie poczytać o korespondencji tak trochę „do kwadratu”? Było to ciekawe doświadczenie i chyba pozwoliło obie powieści docenić bardziej, patrząc na ich podobieństwa i różnice.
I od razu powinnam uściślić, że osią opowieści są listy, ale to nie one są bohaterami tych historii. Bohaterami są ludzie, którzy je piszą. Bo ich życie podglądamy, ich „papierowe rozmowy” podsłuchujemy.
Uprzedzam, to są powieści, które mogą skłonić do zakupu papeterii lub pięknego papieru listowego i korzystania z nich bez umiaru.
To najpierw „The Correspondent” Virginii Evans – w Polsce wydanie planowane na 2026. Sybil Van Antwerp poznajemy współcześnie jako panią na emeryturze. Sybil, moi drodzy, koresponduje! Koresponduje dużo. Pisze listy i maile (za tymi drugimi nie przepada). Pisze do wszystkich, do rodziny, do sąsiada, do byłych współpracowników i ich dzieci, do ulubionych autorów (bo Sybil także dużo czyta) i nawet do władz lokalnego uniwersytetu czy wydawców prasy, jeśli uznaje, że ma im coś do powiedzenia (a ma, uwierzcie, że ma). I z tych listów, opowieści, wymiany zdań tworzy się bardzo intymny portret kobiety z bogatą i wcale nie łatwą przeszłością, ale też obraz współczesnej, patchworkowej rodziny, gdzie dynamika relacji jest bardzo skomplikowana.
Cóż ja mogę napisać? Kocham Sybil Van Antwerp! Kibicowałam jej przez całą drugą część powieści, żeby udało jej się nie tylko doprowadzić niektóre wymiany korespondencji do końca, wyjaśnić, poukładać, zrozumieć i zostać zrozumianą. Ale też, żeby spełniła marzenia.
Z powieściami w formie listów jest ten problem, że bywają nudnawe. Virginia Evans uniknęła tego niebezpieczeństwa. Może dzięki wykorzystaniu tak wielu osób, które listy i maile w tej historii do siebie pisywały? Może dzięki temu, że stworzeni przez Evans nadawcy i adresaci byli tacy „charakterni” i z każdym zdaniem poznawało się ich bardziej i lubiło (lub nie) bardziej? A może po prostu dlatego, że jej Sybil nie jest nudną, mdłą bohaterką i to wystarcza, żeby powieść wciąga w zasadzie od pierwszych stron?
Jeżeli lubicie współczesne powieści obyczajowe, to czytajcie angielską wersję powieści lub niecierpliwie czekajcie na polskie tłumaczenie, na szczęście już zapowiedziane. I nie martwicie się, że to niekończąca się korespondencja. Zapomnicie o tym już po kilku rozdziałach, treść przesłoni formę.

Druga powieść – „Wszystkie zaginione adresy” – to był tytuł wylosowany w puszki*** i ucieszył mnie niezwykle, bo przyznaję od razu, że uwielbiam autorkę i jej sposób pisania. Laura Imai Messina zasługuje na osobny wpis i zapewnia, że się go doczeka.
Autorka ma intrygujący sposób konstruowania swoich powieści – jeśli w Japonii jest jakieś niezwykłe, zazwyczaj lekko niesamowite miejsce, to ona je znajdzie, obuduje w ciekawą historię i odda nam, a my będziemy się zachwycać. Tym razem Messina pisze o wyspie Awashima (istnieje taka) i Dryfującym Urzędzie Pocztowym (też istnieje, naprawdę, nie żartuję, chociaż nazwa jest może nieco myląca, bo budynek stoi mocno na ziemi, ale listy w nim…). To miejsce, gdzie trafiają wszystkie listy, których nie można doręczyć – bo ktoś nie napisał adresu, bo z założenia pisał do bohatera filmu lub książki, bo dziecko napisało do zabawki, którą zgubiło, bo wdowiec pisuje do swojej zmarłej żony, a czasami po prostu dlatego, że dom dawno wyburzono i nikt nie ma pojęcia, gdzie obecnie są jego dawni mieszkańcy. Risa trafia na Awashimę jako pracownica naukowa, która ma te listy i pocztówki skatalogować. I wszyscy wiedzą, że jest córką listonosza, co czyni listy czymś dla niej szczególnym, ale nikomu nie przyznaje się, że Dryfujący Urząd Pocztowy może być miejscem, gdzie dotarły listy „wysłane” przez jej matkę do niej. A za ich znalezienie odda wiele, bo bardzo chce zrozumieć, czemu jej matka chorowała psychicznie i czy jej grozi to samo?

Messina pisze „po japońsku”, czyli nie używa wielkich słów, nie buduje dramatycznej narracji, ale w tej swojej oszczędnej prozie zawiera potężne emocje, które czytelnik i tak odczuwa. I tutaj pozwolę sobie na jedno ostrzeżenie – to jest taka powieść (a nawet szerzej – taka autorka), że albo się to „japońskie podejście” pokocha i wpada się w te opowieści po uszy, albo będzie się miało wrażenie, że to jest jakieś takie „ za proste, za płytkie, niedopowiedziane”. Jeśli ktoś już przetestował japońskie książki, to może spokojnie sięgać po Messinę. A jeśli nie, to powieści tej autorki mogą stanowić dobry eksperyment, czy nam z takim pisaniem i sposobem opowiadania po drodze. Chociaż nieśmiało zasugeruję, żeby wtedy sięgnąć po „Wiatrom powierzone”, bo tamta historia wydaje mi się jednak przystępniejsza. Powodem może być to, że we „Wszystkich zaginionych adresach” mamy wyraźny i ważny element choroby psychicznej, a to sprawia, że pojawiają się rozdziały chaotyczne, napisane jak próba zrozumienia, jak działa umysł takiej osoby, jak postrzega ona świat i co to oznacza dla jej otoczenia.
*** Każde z nas ma swoją puszkę, do której trafiły karteczki z tytułami powieści, które leżą i czekają na swoją kolej od dawna, bo zawsze jest coś nowszego i ciekawszego. Które są na półkach i bardzo chce się je przeczytać po raz drugi lub trzeci, ale zawsze jest coś nowszego… Czyli wielki stos „Do przeczytania” zapisany na karteczkach i włożony do jednej puszki. Z tej puszki po prostu losujemy sobie nawzajem kolejne tytuły, co sprawia, że coś, co leżało do tej pory bez szans na czytanie, jedynie z szansami na regularne odkurzanie, nagle rzeczywiście się czyta.
Aga
Powyższy tekst nie jest efektem współpracy reklamowej. Jest opinią własną, subiektywną i żaden przelew nie miał na nią wpływu.
Grafiki używane w tym wpisie powstały przy pomocy narzędzi AI.
