Ja mam taką teorię, że do czytania nie da się nikogo zmusić. Zmuszaniem osiąga się tylko przeciwny efekt. Dziecko, które słyszy, że będzie mogło się pobawić, dopiero kiedy przeczyta obowiązkowe 10 stron książki… Albo jeszcze lepiej – takie które słyszy, że czegoś nie dostanie, jeśli nie skończy lektury. Wychowujemy takimi działaniami młodego człowieka, który zawsze będzie omijał księgarnię i bibliotekę szerokim łukiem, a w książce będzie widział podstawkę pod doniczkę i nic więcej. I nawet w domach, w których od książek uginają się półki, rodzice sami czytają bardziej lub mniej aktywnie, ale podchodzą do dziecięcego czytania przemocowo – i używam tego słowa bardzo świadomie – to w takich domach mali czytelnicy nie wyrosną.
Inaczej jest w tych domach, gdzie rodzice czytają, dyskutują o książkach, aktywnie pokazują, że to intrygujące, wciągające, świetne – czyli prawdziwa pasja do czytania po prostu unosi się w powietrzu. Nie jest sztuczna, nie jest na potrzeby wychowania, nie jest tylko dla ludzi, „bo ja mam pełne półki i czytam wszystko”. Ale nikt nie naciska. Raczej zachęca własnym przykładem. Tam prawdopodobieństwo wychowania małego szalonego czytelnika jest znacznie większe, bo dla dziecka książka staje się tak naturalną rozrywką, jak bajki w telewizji. I nie, nie ma żadnej gwarancji, że radośnie czytający rodzice będą mieli równie radośnie czytające dziecko, bo może samochodziki w piaskownicy i bieganie po boisku będzie bardziej fascynujące, ale przynajmniej jest wtedy nadzieja, że gdzieś, kiedyś, później te książki pojawią się w życiu młodego lub wcale już nie młodego człowieka i zostaną na dłużej.
O tym, co szkoła robi z miłością do czytania, pisać nie chcę, bo po pierwsze – może naiwnie – wierzę, że są nauczyciele w klasach początkowych i poloniści później, którzy pokazują, że książka jest przyjacielem i azylem, a nie wrogiem i torturą. A po drugie to jest temat, który wywołuje we mnie straszne emocje, a nie o tym ten wpis.
Nie ma ludzi, którzy nie lubią czytać. Są tylko tacy, którym ktoś kiedyś nie potrafił pokazać, że czytanie to najcudowniejsze zajęcie świata.
To teraz zaczyna się ta właściwa historia, czyli opowieść o tym, jak mój własny mąż zmieniał swoje podejście do książek i że czasami może to zająć prawie 50 lat.
Poznaliśmy się w pierwszej klasie liceum. Mój ówczesny kolega klasowy czytanie traktował jak za karę. Czytał, co musiał, a jak się dało, to nie czytał. Powód? Prawie „książkowy” – zmuszany w dzieciństwie do czytania przez babcię wyrobił sobie przekonanie, że książek nie lubi i czytania nie znosi. Ale jeśli w wakacje możesz wyjść się pobawić, dopiero kiedy przeczytasz „zadaną” ilość stron, to nie ma się co dziwić.
Czas mijał, klasowy kolega stał się chłopakiem, potem narzeczonym, później mężem i w kwestiach czytelniczych byliśmy mocno niedobraną parą. Ja czytająca wszystko, ciągle i z pasją. On nie czytający wcale, ale powoli nasiąkający tym, że książki chyba nie są takie straszne, jeśli jego żona potrafi zarwać noc, bo „to takie fajne, jeszcze chwila, jeszcze rozdział”.
Czy przeszkadzało mi to, że mam męża, z którym o książkach nie podyskutuję? Nie! Bo po pierwsze zawsze uwielbiał słuchać o moich lekturach i czytelniczych zachwytach. A po drugie to dla równowagi on nie mógł sobie ze mną pogadać o filmach, bo ja za nimi nie przepadam, a im głośniejszy film, tym ja bardziej nie chcę go oglądać.
Czy zachęcałam do czytania? Niezbyt.
A później przyszedł taki moment, że Andrzej dojeżdżał do i z pracy co najmniej dwie godziny dziennie, często w korkach. Dostawał lekkiej szajby i coraz bardziej miał poczucie, że traci życie na siedzenie w samochodzie. I wtedy zasugerowałam, że może pomogą audiobooki. Chyba na początku nie był bardzo przekonany, ale po kilku tygodniach okazało się, że oto znalazłam idealny sposób na zmianę podejścia do tych dojazdów. Przecież nie cierpi się w korku tak strasznie, kiedy właśnie podróżuje się po świecie Fundacji Asimova albo przeżywa kolejne przygody z Atticusem O’Sullivanem, gwiazdą rockową wśród magików.
Co ciekawe, Andrzej wtedy nie uważał, że on czyta książki. Nadal był przekonany, że on nie lubi czytać, on się nie nadaje do czytania papierowych wydań powieści. On tylko słucha audiobooków. Moja ocena była inna – wpadłeś, po uszy wpadłeś w literackie światy! I mało ważna forma, ważna radość ich odkrywania.

Era audiobooków trwała kilkanaście lat. Skończyły się dojazdy, ale było bieganie, które też okazało się audiobookoprzyjazne. I pewnie trwałoby to do dzisiaj, gdyby nie potrzeba zmiany wieczornych nawyków. Byliśmy w niesamowicie trudnym, ciężkim i dołującym momencie życia. Kładąc się wieczorem, nie potrafiliśmy wyhamować, wyciszyć się, zatrzymać ten kołowrotek w głowie. Zasugerowałam wtedy, że może zaczniemy czytać na głos. To znaczy, ja będę czytać, Andrzej słucha, czyli prawie audiobooki, ale czytane żoninym głosem. Tak nawiasem mówiąc, to była jedna z najlepszych decyzji dotyczących naszego stylu życia. I nagle Andrzej odkrył polskich autorów i autorki (bo wcześniej słuchał właściwie tylko po angielsku). Dora Wilk i Nikita, małe Licho i Bazyl, cały nowy świat, który powodował, że płacz ze śmiechu stał się normą. I często było tak, że potrafiliśmy przetrwać dzień tylko dlatego, że wiedzieliśmy, że wieczorem będzie kolejny rozdział do czytania.
Czytaliśmy tak, prawie wieczór w wieczór, przez kilka lat. Ciemne, trudne czasy dawno przeminęły, ale czytanie nie. Gdzieś w międzyczasie Andrzej przypomniał sobie, że jako dziecko kochał komiksy i nagle pojawiły się w domu pierwsze papierowe wydania, które nie były moje! Mało tego, musiałam zrobić miejsce na półkach w bibliotece na księgozbiór, do którego sama nie zaglądałam. Cud! Słowo drukowane tak po cichutku wkradało się w mężowskie życie.
I tak oto jesteśmy w tym roku. Mój mąż ma prawie 50 lat. Przez całe życie twierdził, że on nie lubi czytać, nie nadaje się, czyta za wolno. Dziecięca trauma przemocowego zmuszania do czytania miewała się doskonale. Ale od wielu, wielu lat wie już, że kocha historie, kocha opowieści. I na początku tego roku zdarzyło się coś, co zmieniło wszystko. Ja się rozchorowałam. Może nie jakoś mocno, ale na prawie dwa miesiące odebrało mi głos. Mówić to jeszcze jako tako mogłam, ale próba głośniejszego czytania… Kończyło się atakiem kaszlu i łzami w oczach. I wtedy, trochę desperacko, bo widziałam, że mu tego naszego czytania brakuje, powiedziałam, że przecież na co dzień czyta artykuły, jakieś newsy. Książki w rękach miewa, bo komiks może i ma obrazki, ale czasami tekstu jest więcej, niż by się wydawało, więc może niech rozważy przeczytanie takiej zwykłej książki. Jak mu się nie spodoba, to nie. Ja w końcu wyzdrowieję, wrócimy do wieczornego czytania, ale może… Przyznaję, że wybierałam tę pierwszą papierową książkę z duszą na ramieniu, ale chyba trafiłam (Andrzej czytał „Księgę drzwi” Garetha Browna), bo się udało!
I nagle mam w domu współczytacza, człowieka z taką pasją, że czasami aż za nim nie nadążam. To trochę przypomina to przysłowiowe dziecko w sklepie z cukierkami, ale chyba nie ma większej radości niż patrzenie na kogoś, kto odzyskuje dostęp do całego, wielkiego, kolorowego i niesamowitego świata, do którego drzwi ktoś mu w dzieciństwie zatrzasnął. (Może ta „Księga – nomen omen – drzwi” to wcale nie był taki przypadek?)
I na koniec, kiedy już znacie tę naszą książkową małżeńską historię, powiem tyle. Kiedy słyszę, że ktoś twierdzi, że słuchanie audiobooków to nie czytanie, to mam ochotę warczeć, bo jeśli ktoś ma mieć szansę na wejście do baśniowego świata książek, to ja naprawdę mam w głębokim poważaniu, w jakiej formie. Dla mnie liczy się tylko to, że jest na to sposób. (I zawsze, ale to zawsze mam ochotę zapytać takiej mądrali antyaudiobookowej, co powie osobie niewidomej lub niedowidzącej, że to gorszy sposób przyswajania treści???!!!)
Równie mocno warczę, kiedy widzę takie protekcjonalne opinie, że „to nie jest warte czytania”, „to jest literatura niższych lotów”. Jeśli ktoś ma czytać z przyjemnością, nauczyć samego siebie, że to jest sposób na cudowne spędzenie czasu, to niech czyta, co chce! Niech czyta coś, co odpowiada jego poziomowi „rozczytania”, jego obecnemu stanowi ducha i potrzebom. Ale niech czyta, pochłania kolejne tomy i zapewniam, że z czasem sam zacznie odczuwać, że coś jest lepsze a coś gorsze, coś ciekawsze a coś nudne, coś bardziej wciągające a coś źle napisane. A jak będzie miał obok siebie kogoś, kto mu podsunie coś innego, na spróbowanie, to może okaże się, że to też go wciągnie. A może nie. Nie każdy zaczyna swoją przygodę z literaturą od „Buszującego w zbożu” i wcale nie czyni go to gorszym. A podsumowanie? Krótkie! Nigdy, na nic nie jest za późno! Na książki też.
Aga
Powyższy tekst nie jest efektem współpracy reklamowej. Jest opinią własną, subiektywną i żaden przelew nie miał na nią wpływu.
Grafiki użyte w tym wpisie powstały przy pomocy narzędzi AI w oparciu o zdjęcia naszego autorstwa.