Są gry planszowe… i są GRY. Takie, które nie tylko się rozkłada, ale najpierw trzeba je podnieść na stół z wysiłkiem godnym małej przeprowadzki. Takie, które już samym ciężarem pudełka obiecują, że oto nadchodzi coś naprawdę dużego. Do tej kategorii należą „Gloomhaven” i „Frosthaven” – dwie monumentalne przygody oparte na współpracy graczy, które zmieniają zwykłe granie w pełnoprawną wyprawę. I choć oba tytuły różnią się klimatem, realiami świata i historią, jedno łączy je bezdyskusyjnie: to doświadczenia i emocje, które się przeżywa, a nie tylko „gra”.
Pamiętam swój pierwszy kontakt z „Gloomhaven”. Podniosłem pudełko i z miejsca złapałem lekką zadyszkę – prawie 10 kilogramów kart, plansz, tektury i przygód, które w środku czekały na odkrycie. Nie sądziłem, że planszówka może mieć fizyczny ciężar zbliżony do rzeczy, które normalnie przechowuje się w garażu. Ale właśnie od tego momentu zaczęła się moja fascynacja światem, w którym jesteś najemnikiem przemierzającym mroczne krainy i przechodzisz kolejne misje niczym w fabularnym RPG. Mechanika oparta na zagrywaniu kart, atmosfera mrocznego fantasy, decyzje, które mają realne konsekwencje – właśnie dlatego „Gloomhaven” długo trzymało na BoardGameGeek niemal mityczną ocenę w okolicach 8.8/10. To nie jest już zwykła planszówkowa popularność. To jest wejście do planszówkowej mitologii — tym bardziej, że od lat utrzymuje się w pierwszej piątce najlepszych gier świata, przy blisko 70 tysiącach wystawionych ocen.
Po zetknięciu z Gloomhaven i Frosthaven dochodzę do wniosku, że są gry, które wymagają czasu i takie, które żądają całej twojej uwagi, ale w zamian dają nawet więcej, niż obiecywały.
A potem przyszedł „Frosthaven” – gra większa, cięższa i bardziej rozbudowana w sposób, który zdawał się krzyczeć: „A teraz zobacz, co potrafię naprawdę”. To pudełko waży już nie 10, a około 15 kilogramów. Kiedy bierzesz je do rąk, masz wrażenie, że powinno mieć zamontowane kółka do transportu. Ale otwarcie go to dopiero początek. W środku dostajesz kampanię, która rozciąga się na miesiące, nowe rasy, wrogów, materiały, misje i decyzje, które potrafią zmieniać bieg całych wątków. Jeśli „Gloomhaven” było sagą, „Frosthaven” jest epopeją – w każdym znaczeniu tego słowa. I ono również utrzymuje w serwisie BGG rewelacyjną ocenę na poziomie 8.7–8.8/10, co mówi wszystko o tym, jak bardzo poruszyło społeczność graczy.

To, co mnie najbardziej zachwyca w tych grach, wykracza daleko poza ich gabaryty – choć trzeba przyznać, że podnoszenie „Frosthaven” to pewnego rodzaju sport ekstremalny i test formy. Największa magia kryje się w sposobie, w jaki obie produkcje łączą taktyczną głębię z emocjonalną opowieścią. Tu naprawdę liczy się każdy wybór, każda karta, każdy ruch. Losowość jest ograniczona do minimum, a satysfakcja z rozgrywki wynika z czystej strategii, planowania i konsekwencji. To RPG bez mistrza gry, w którym fabuła tworzy się sama – po cichu, w tle, z misji na misję, z decyzji na decyzję i tak aż do setnego rozdziału opowieści. To ten rodzaj rozgrywki, przy której nie wychodzisz z roli, nawet kiedy kończysz sesję i idziesz zrobić herbatę.
Jednocześnie trudno nie docenić jakości wykonania. Każdy element, każda karta, każdy moduł planszy działa tu jak część większej całości, tworząc wrażenie, że obcujesz nie z produktem, a z projektem, nad którym ktoś spędził lata. To gry, które budzą szacunek samym swoim istnieniem, a gdy zaczynasz w nie grać – również swoim rozmachem i konsekwencją.
A jeśli ktoś chciałby wejść do tego świata spokojniej, na początek polecam „Szczęki Lwa”. To mniejszy, przystępniejszy, niezwykle udany wstęp do ogromnego uniwersum „Gloomhaven”. Nie wymaga tygodni nauki zasad, nie obciąża stołu jak meblościanka i nie zmusza do logistycznych łamigłówek przy rozkładaniu elementów. Zamiast tego prowadzi gracza za rękę, wykorzystując książkę-mapę i świetnie zaprojektowane scenariusze wprowadzające. To brama do świata gigantów – idealna dla każdego, kto chce poczuć klimat „Gloomhaven”, zanim zanurzy się w grze pełnej skali.

Warto też podkreślić, że wszystkie te gry zostały w Polsce wydane przez wydawnictwo Albi – i to w pełnych, dopracowanych polskich wersjach. I muszę to powiedzieć wprost: zrobili to genialnie. Ilość pracy włożonej w tłumaczenia, korekty, skład, dopasowanie terminologii i zachowanie klimatu oryginału naprawdę przytłacza. To są setki stron tekstu, dziesiątki kart, nazwy, zdolności, opisy, misje… a wszystko brzmi naturalnie, spójnie i po prostu dobrze.
Czapki z głów – ktoś tu wykonał robotę, którą widać na każdym kroku. Dla mnie te gry to nie tylko planszówki. To przestrzenie do przeżywania opowieści, światów, strategii i wyborów. To doświadczenia, które zostają z człowiekiem na długo po tym, jak zamknie się pudełko. „Gloomhaven” i „Frosthaven” potrafią zachwycić głębią, rozmachem i emocjami – i to właśnie dlatego, mimo swojego przytłaczającego ciężaru, tak naturalnie zajmują bardzo specjalne miejsce na mojej półce.
Andrzej
Powyższy tekst nie jest efektem współpracy reklamowej. Jest opinią własną, subiektywną i żaden przelew nie miał na nią wpływu.
Zdjęcia użyte w tym wpisie są naszego autorstwa , a grafiki zostały wygenerowane za pomocą narzędzi AI na podstawie materiałów promocyjnych gier.
