Proszę szanownego czytającego ten wpis, jeśli szanowny czytelnik jeszcze nie sięgnął po „Mistrza i Małgorzatę”, to informuję głośno i dobitnie, że to jest książka, którą po prostu każdy musi przeczytać. To taki kanon, taka klasyka literatury, że jej nieprzeczytanie to wstyd, każdy musi znać i tak już bardzo osobiście dodam, że powinien się zachwycać, cytować całymi akapitami i dokonywać analizy porównawczej poszczególnych polskich przekładów w locie. Oczywiście najlepiej by było nauczyć się rosyjskiego i przeczytać całość w oryginale, to jest najbardziej wskazane, ale powiedzmy, że ja wiem, że cyrylica może być wyzwaniem, więc… odpuszczę, ale z bólem serca. Jednak jeśli ktoś poważnie podchodzi do czytania, to i cyrylicę opanuje…

Na wszelki wypadek napiszę, że powyższy akapit, to czysta ironia, ale takie i podobne teksty wcale nie są rzadkie i pojawiają się zupełnie „na poważnie”.

Ja nie wiem, czy w takich chwilach wychodzi ze mnie jakaś wielka niepokorność, czy potrzeba kwestionowania wątpliwych autorytetów, ale jak mi ktoś pisze, że muszę coś przeczytać, to od razu głośno i nieco złośliwie pytam: „A dlaczego?”.

Wiele osób ma jakieś przedziwne, ale święte przekonanie, że są książki lub filmy, które w ich mniemaniu po prostu trzeba, a w sumie to TRZEBA!!! przeczytać czy obejrzeć. Będą używali w swoich wypowiedziach kierowanych do innych takich cudownych słów i zwrotów jak: „musisz”, „powinieneś”, „trzeba”, „koniecznie”, „wstyd”, „inteligentny człowiek nie może nie znać” i słowo-klucz, które we mnie wywołuje coś, co bliskie jest czystej wściekłości – „kanon”, „bo to kanon”. Jedyny kanon, który kocham, znajdziecie w muzyce i tam niech występuje często i niesie radość (taki Kanon D-dur Johanna Pachelbela na przykład). Natomiast nic, ale to absolutnie nic, co sugeruje jakieś zasady, konieczności i „muszenie” w czytaniu czy oglądaniu w moim świecie nie istnieje.

Nie wiem, czy zauważyliście, że w naszych recenzjach nie ma tego „powinieneś” (o „muszeniach” to w ogóle zapomnijcie). Mało tego, my nawet świadomie staramy się nie używać słowa „polecam”. Dlaczego? Bo wolimy Was zaintrygować, zainteresować aż po stan czytelniczego wrzenia. Podsunąć, że dany tytuł może kogoś naprawdę wciągnąć po czubek głowy i spowodować kilka bezsennych nocy spędzonych na czytaniu. A najczęściej napiszemy, że możecie coś rozważyć, sprawdzić czy to powieść dla Was, możecie coś przetestować sami.

Ja nie wiem, skąd mi się to wzięło, ale buntuję się strasznie na te czytelnicze przymusy. I pół biedy, kiedy ktoś usiłuje mi powiedzieć, że muszę przeczytać coś bardzo znanego lub popularnego obecnie. Może jemu się tak wydaje, może nawet chce dla mnie dobrze, żebym nie była jak ten mech pod kamieniem, nie mająca pojęcia, co się w wydawniczym świecie dzieje. Ale podkreślę mocno i dobitnie – o to chodzi, że ja wcale nie muszę. Mogę chcieć albo mogę nie chcieć. Mogę mieć na czytanie czegoś ochotę teraz, a może dopiero za rok, bo zmieni mi się nastawienie. Mogę chcieć teraz czytać najnowszą powieść pani Harkness, bo jestem zaintrygowana, a nie najnowszego Rushdiego, bo wypada. To naprawdę nie jest tak, że jest jakaś, tworzona od lat lista książek, które każdy oczytany człowiek znać musi.

Ale już białej gorączki dostaję, kiedy widzę tytuł: „Książki, które musisz przeczytać tego lata”, a na niej najnowsze wydania romansów i lekkich thrillerów. Muszę, bo wydawnictwo musi się pozbyć nakładu? Muszę, bo autor i tłumacz musi zarobić (o ile to oni zarabiają najwięcej, ale to już inna kwestia)? Muszę, bo inaczej nie będę „trendy”? Muszę, bo tak uważa autor lub autorka tego tekstu-polecajki? A figa z makiem! Mogę. Zechcę. Poczuję się zainteresowana. Ale nie muszę!

Ale gdyby ten autor lub autorka wpisu w mediach społecznościowych napisali mi, że oto książki, które wbiły ich tego lata w fotel (lub leżak). Albo że to lista książek, którym nie mogą się oprzeć i ciągną całe kilogramy literatury w walizce na wyjazd za granicę. Albo (biorąc pod uwagę lipcową pogodę tego roku) to książki, które uratowały ich nastrój i dobry humor w czasie wakacji, bo zapomnieli dzięki nim o dżdżu, deszczu i gradzie? Lepiej by było? Lepiej, ale nieeeee… „Musisz!”.

A teraz machnijmy wahadłem w drugą stronę – „szkoda czasu”, „nic nie warte”, „tandetne”. Czyli nie czytaj, bo to psuje twój obraz wysublimowanego czytelnika, znawcy tego, co dobre, a co złe. Ha! Żeby docenić to, co dobre, to czasem trzeba przeczytać to, co słabe. Można uwielbiać jakiś rodzaj opowieści i nikomu nic do tego, jaką to ma wartość. Nas bawi? Bawi. Pozwala się oderwać od rzeczywistości? Pozwala. Sprawia radochę? Sprawia. Koniec dyskusji. A poza tym może to jest czyjeś „guilty pleasure”, czyli „grzeszna przyjemność”… O gustach się nie dyskutuje. Ten „book-shaming”, czyli zawstydzanie kogoś tym, co lubi czytać lub właśnie czyta, jest po prostu nie do przyjęcia. Może zamiast oceniać własną miarką, lepiej zapytać, co kogoś w danym tytule zachwyca, co mu dany rodzaj powieści daje. I nie, wcale nie trzeba od razu sprawdzać samemu, ale uszanować cudze zdanie i cudze gusta – to już wskazane, bo sami liczymy, że inni będą szanować nasze.

I wracając do początku tego tekstu – kto mnie zna, ten wie, że „Mistrza i Małgorzatę” uwielbiam i czytuję regularnie co kilka lat lub słucham, jeśli mam akurat na to nastrój. I czy komukolwiek powiedziałam lub napisałam, że musi Bułhakowa przeczytać, bo to oczywiste i wstyd nie znać. Nie! Nigdy! Mój własny mąż przetrzymał mnie kilka lat, zanim powiedział, że ok, możemy to poczytać razem na głos. A na koniec wcale nie stał się wielkim wielbicielem tej powieści. Ale przynajmniej wie, skąd moje, dziwne czasami, cytaty. Czy się przez to rozwiodę? Nie, bo on nie musi! Nie musiał czytać, nie musi kochać tej historii. Ale za to rzuca mi teraz cytatami z Annuszką i czystym spirytusem często i adekwatnie.

Kiedy piszemy dla Was recenzje, tworzymy jakieś listy powieści czy filmów, to żeby pokazać, co nas zachwyciło, co nas wciągnęło po kokardkę, co stało się dla nas źródłem radości, oddechu albo i nieco trudniejszych emocji, ale ważnych. Piszemy, co my niezwykłego lub dobrego w czymś dostrzegliśmy i liczymy na to, że inni dostrzegą to samo, a jeśli coś innego, to może się z nami tym podzielą – dobrymi albo złymi opiniami własnymi. Nie ma w nas takiego poczucia, że oto jesteśmy książkowymi czy filmowymi „arbitrami elegancji” i nie mamy władzy pokazywania paluszkiem, co trzeba koniecznie, a czego za nic nie należy czytywać.

I jeszcze zacytuję Wam Andrzeja, który przeczytał cały szkic tego wpisu i podsumował to krótko i dosadnie: „Ja już nie jestem w szkole. Ja już nic nie muszę, ale… wszystko mogę… jak zechcę.” A jak Wasze podejście do „musisz”, które słyszycie lub czytacie w odniesieniu do książek lub filmów? Też od razu budzi się w Was buntownik?

Aga

Jeśli doceniasz to, co robimy i chcesz pomóc nam tworzyć więcej takich treści, postaw nam wirtualną kawę.

To drobny gest, który daje nam wielką motywację. Dzięki!

Co o tym sądzisz?

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

1 komentarz
  • Edi- bk
    13 sierpnia, 2025

    Dokładnie identyczne mam zdanie jak Wy, życzę wielu cudownych książek i czasu na ich czytanie. Serdeczności

    • intensywni
      14 sierpnia, 2025

      Dziękujemy! I tego samego życzymy w drugą stronę!
      Pozdrawiam Aga

    • Pimposhka
      16 sierpnia, 2025

      Edi! Żyjesz! Dawno Cię nie widziałam, zaglądasz do mnie jeszcze czasem?

  • Pimposhka
    16 sierpnia, 2025

    Bardzo ciekawy wpis i podejście. Ja jakoś nigdy nie zwróciłam uwagi, na to czy ktoś mi mówi, że 'powinnam’ czy 'muszę’. Ale dopiero teraz uświadomiłaś mi, że przecież de gustibus non disputandum. Lubie czytać Twoje recenzje, ostatnio przeczytałam dwie książki 'Zaginiona księgarnię’ o 'Masło’, co prawda miałam je na liście ale zaczęłam czytać dopiero po Twoim wpisie na blogu.
    Swoją drogą ja też jestem fanką Mistrza i Małgorzaty i nawet jak byłam w Moskwie, wiele lat temu to odwiedziłam Patriarsze Prudy (jest tam kawiarnia inspirowana książką).

    • intensywni
      16 sierpnia, 2025

      Nie ukrywam, że temat na wpis podsunęły mi same media społecznościowe, które nagle zalała fala wpisów z informacją, że „muszę” i jakoś poczułam się zmęczona tym podejściem i przekonaniem niektórych, że mają taką „władzę” do decydowania, co ja powinnam i muszę. Ja się w takich sytuacjach bardzo łatwo buntuję.
      I zazdroszczę moskiewskiej wyprawy śladami. Może kiedyś… jak to szalone państwo stanie się bardziej cywilizowane i przestanę je bojkotować.
      A jak wrażenia po „Zaginionej księgarni” i chyba nawet bardziej po „Maśle”, bo u mnie to drugie nadal siedzi w głowie i gdzieś „w tle” ciągle wracam do niektórych scen i postaci. pozdrawiam Aga

      • Pimposhka
        16 sierpnia, 2025

        Ja dopiero stosunkowo niedawno zaczęłam ponownie czytać dla przyjemności (doktorat skutecznie mnie zniechęcił na 10 lat). Zagubiona Księgarnia, fajna, lekka ale też trochę 'inna’, sporo o literaturze. Zresztą teraz czytam drugą książkę Evie Woods, tą o piekarni i pewnie kolektora też przeczytam. Obie to raczej takie wakacyjne czytanie ale inteligentne. Po Evie Woods czytałam 'Solne ścieżki’ skończyłam dosłownie dwa tygodnie przed wybuchem wielkiej afery na temat autorki (pewnie o tym słyszałaś). I po Solnych Ścieżkach miałam ochotę na coś innego i stąd 'Masło’. Nigdy nie czytałam japońskiej literatury, w sumie chyba nie mam opinii. Wydaje mi się, że jednak kulturowo dość odstaje od naszej szerokości geograficznej. A po Maśle potem przeczytałam 'Traumaland’ i kilka rzeczy mi się otworzyło w głowie, będę pewnie o tym pisać na blogu. (Jak widzisz lubię zmiany) No i teraz piekarnia Evie Woods bo jestem na urlopie. I bardzo czekam na piątą część Czwartkowego Klubu Morderstw bo uwielbiam, no i czekam na premierę filmu na Netliksie (już zaraz!). Zresztą zanim zabrałam się za jego książki to znałam obsadę filmu, którą uważam za znakomitą. Więc bohaterowie mieli dla mnie twarz aktorów. Tak kiedyś czytałam Kod Da Vinci jak już wiedziała, że Langdon to Tom Hanks. Chyba jestem snobką ale najbardziej lubię książki oxfordczyków hi hi . Zachwyciła mnie 'Guilty by Definition’ Suzie Dent (chyba nie ma jeszcze polskiego tłumaczenia). Pierwsze zdanie mówi o studentach idących do 'Examination Schools’ (budynku w którym przepracowałam 12 lat!). Trudna książka dla mnie, bo napisana przez Panią od słownika z wielką miłością do języka ojczystego (którym aż tak dobrze jak ona nie władam). Musisz przeczytać 😉 Natomiast jakoś nie mogę się narazie 'zmusić’ do obejrzenia tego filmu na Netfliksie o Oxfordzie (Mój rok w Oxfordzie czy jakoś tak).

        • intensywni
          17 sierpnia, 2025

          „Solnych ścieżek” nie czytałam, ale wiedziałam o co chodzi w historii i cała ta afera jakoś tak mnie nieprzyjemnie łupnęła, ale z drugiej strony – człowiek jest tylko człowiekiem…
          Jeśli „Masło” to było Twoje pierwsze spotkanie z japońszczyzną, to rzeczywiście może nieco kulturowo dziwić i zostawiać z poczuciem, że to jest bardzo odmienne. Ja zawsze polecam na początek „Cztery pory roku w Japonii”, napisane przez Nicka Bradleya, to takie dobre wprowadzenie do japońskiej kultury i powieści w wersji „light”.
          Na „Czwartkowy Klub Zbrodni” też czekamy niecierpliwie, ale nie z powodu tego, że to ekranizacja, bo żadne z nas nie czytało książek, ale z powodu obsady, uwielbianej przez nas.
          A „Guilty by Definition” sobie zapisałam (skoro muszę : ))), ma amerykańską premierę na początku września, poczeka na wish-liście w Audible.

          • Pimposhka
            18 sierpnia, 2025

            Tak sobie pomyślałam, że 'Guilty by definition’ może wcale nie być takie fajne dla Ciebie. Bo jednak jest tam dużo skomplikowane angielskiego i leksykografii (no chyba, że takie tematy Cię kręcą oczywiście). Za to 'Czwartkowy klub zbrodni’ to seria rewelacja. Mam nadzieję, że film odda ten klimat. I zachęcam do przeczytania książek, są cztery, piąta będzie na jesieni.
            A co do oglądania to zastanawiam się czy lubicie seriale kryminalne BBC? Mój mąż mnie nimi męczy ;). Polecam dwa z lat 90tych, Waking the dead oraz Prime suspect z samą Helen Mirren jako detektyw Tennison.

          • intensywni
            18 sierpnia, 2025

            Biorąc pod uwagę, że „Babel”, który też opierał się w sumie o rozważania o języku, wprawił mnie w zachwyt, to jest szansa, że to też.
            Książki z tej „czwartkowej” serii pewnie i tak będzie chciał czytać Andrzej, więc… Pewnie będzie tylko kwestia decyzji, czy po polsku (bo są), czy w oryginale.
            A co do seriali, to przykro mi… jak nie jest koreański, to przez jakiś czas nawet nie będziemy się zastanawiać :))))))))) Ale tak poważnie, to jakoś nam tak dobrze z ich stylistyką i podejściem do emocji, że niewiele więcej oglądamy. Szczególnie, że my w ogóle niewiele oglądamy. A teraz jeszcze ten telewizyjny czas całkiem skutecznie wypełnia nam tenis i niewiele zostaje na jakieś filmy, a tym bardziej seriale.

  • Summa
    18 sierpnia, 2025

    A ja powiem tak: skoro elementem podstawowej edukacji jest nauczenie się czytania, to po to, żeby później czytać. I skoro częścią kultury, którą wynosimy czy to z domu, czy ze szkoły (podstawowej i / albo średniej i /albo wyższej czy jeszcze innej) jest zdobycie przez nas jakiejś wiedzy o świecie, to jestem za zdobywaniem jej z konkretnych książek. Uważam, że dorastający człowiek powinien liznąć czegoś z różnych epok i dziedzin, np. greckie dramaty, trochę Szekspira, trochę średniowiecza (Bogurodzicę, a co!), trochę realizmu magicznego, trochę fantasy, trochę sci-fi, trochę historyczności i trochę romantyczności. A powinien właśnie dlatego, że MUSI, bo się uczy 🙂
    To podobnie jak z liczeniem: można powiedzieć: umiem liczyć, ale po co mam tego używać, po co to rozwijać. Po to, żeby sobie np. obliczyć wysokość fundamentów w domu czy szerokość dywanu czy ustawić meble w pokoju czy proporcje do przepisu. Wiem, że to nie to samo, ale może choć analogia?
    Pozdrawiam

    • intensywni
      18 sierpnia, 2025

      Ale chyba nie do końca o tym samym piszemy.
      Ty piszesz o edukacji szkolnej i fakcie, że w tej szkole uczymy się różnych rzeczy (i nie ma sensu dyskutować, czy zawsze z sensem), ale ja się w pełni zgadzam, że to jest moment na „liźnięcie” wszystkiego. I może kogoś zaszokuję, ale „Bogurodzicę” też uważam wtedy za sensowną, bo niech się ktoś oswaja, że nie „sławiona” a „sławiena” i skąd to się bierze.
      Ale ja nie piszę o szkole, ja piszę o życiu dorosłym, kiedy to „autorytety” w postaci teścia, ciotki czy sąsiadki mówią mi, że „muszę”, bo inteligentnej osobie nie wypada i wstyd itd. Ja piszę o „autorytetach” z social mediów, którzy piszą, że muszę przeczytać najnowszą powieść kogoś tam, bo inaczej nie mogę się uznawać za będącą w temacie i klimacie. Ja piszę o osobach dorosłych, które innym dorosłym próbują wmawiać, że coś muszą i powinny, bo one tak uważają. Albo że nie powinny, bo to wstyd czytywać coś tam, co w ich mniemaniu jest niewarte uwagi.
      I podejrzewam, że tutaj już masz nieco odmienne zdanie wobec takich „muszeń”, nie tych szkolnych.
      pozdrawiam Aga

      • Summa
        20 sierpnia, 2025

        Tak, za bardzo skupiłam się na edukacji. A co do dorosłości to masz słuszność Ago w tym, co piszesz o „autorytetach”. Działania w mediach społecznościowych wyglądają mi na marketingowe, a wszelkie „polecajki” typu „zobacz, co czyta Iga Świątek” albo „najlepsze książki na wakacje”, wygllądają na teksty sponsorowane. Podobnie jak inne „must” (must have, must see, must eat). Od tych trzymam się z daleka 🙂
        Jednak jeśli chodzi o autorytety, to dopuszczę taki, że koleżanka-maniaczka czytania pisze mi „koniecznie przeczytaj to i to”, a ja piszę tak jej, bo trochę znamy nawzajem swoje gusty, a jeśli się nie zgadzają, to czasami chcemy wiedzieć, co ta druga sądzi o danej pozycji. No ale to nie jest muszenie, lepiej to inaczej ubrać w słowa.
        Pozdrawiam