Fredrik Backman to było moje odkrycie, kiedy czytałam trylogię „Miasto niedźwiedzia”, czyli powieść o hokeju. I gdyby mi ktoś wcześniej powiedział, że książki o nastolatkach ślizgających się po lodowisku z kijami, w pościgu za czarnym krążkiem, oraz całej społeczności dwóch niewielkich skandynawskich miasteczek, które hokejem żyją, ocenię jako najlepsze książki roku, a może i pięciolecia, to bym się popukała w czółko. Hokej? Naprawdę? Wątpię.
Okazuje się, że Backman może pisać o hokeju, ale on to robi tak, że ja wpadam w wykreowany przez niego świat i za nic nie chcę go opuścić, chociaż mam wrażenie, że może i dobrze by było to zrobić, bo moje emocje hulają gdzieś na wysokościach niebezpiecznych dla serca.
100% Backmana w Backmanie, czyli mnóstwo emocji w książce i jeszcze więcej w czytającym.
Kiedy na zachodzie wydano angielskie tłumaczenie „My Friends”, to wiedziałam, że nie upłynie zbyt wiele czasu, a będę chciała posłuchać i tej historii. I napiszę Wam jedno – nie czytajcie jej w grudniu! W grudniu czytajcie i słuchajcie baśni, ciepłych historii o miłości, „cosy” opowieści o przyjaźni, ciasteczkach i kakałku, ale nie Backmana! Bo u niego jest… życie i to takie surowe i bez eufemizmów w opisach. Backmana zostawcie na wiosnę i wtedy wpadajcie w jego opowieść po uszy, płacząc, rzucając przekleństwami, śmiejąc się i popadając w zadumę. (Wtedy też może wyjdzie polskie tłumaczenie.)
Tym razem historia jest z gatunku tych zwykłych niezwykłych – amerykańskie przedmieścia, klasa pracująca, emigranci, ogólnie bieda i problemy w zasadzie za każdym płotkiem i czterema ścianami. Ale dzieciaki z sąsiedztwa trzymają się razem, spędzając czas na pomoście, jeżdżąc na kradzionych rowerach, czytając komiksy i oglądając filmy o super bohaterach. I za wszelką cenę starając się być jeszcze przez chwilę dziećmi, chociaż życie wielokrotnie wymaga od nich dorosłości ponad ich wiek. U jednego to choroba i śmierć jednego z rodziców, u drugiego alkohol i niewyobrażalna przemoc, u kolejnego rozczarowanie tym, że dziecko jest takie inne.
Ale jeden z nich okazuje się artystycznym geniuszem i po latach jego prace to najbardziej pożądane przedmioty na aukcjach i najbardziej cenione obrazy w galeriach. Właśnie na jednej z aukcji, 25 lat później, spotkamy Louisę, osiemnastolatkę, też poturbowaną przez życie, która uwielbia Artystę. Narozrabia oczywiście na tej aukcji, inaczej nie byłaby sobą, ale ucieczka będzie początkiem niezwykłej podróży, podczas której nie tylko odkryje tajemnice jednego z najsłynniejszych obrazów Artysty, ale też pozna jego historię, przyjaciół, jego miasteczko i ten słynny pomost.

Moje wrażenia były takie, że Backman w tej historii przeszedł sam siebie. Napisał coś, co emocjonalnie łapało za gardło w każdej minucie. Do tego od pierwszych stron miało się poczucie, a potem nawet pewność, że tutaj nic nie skończy się cudownie. Że to będzie historia bólu, porażek, strat i niespełnionych marzeń. A to, przynajmniej u mnie, powodowało, że słuchało mi się tego jeszcze bardziej emocjonalnie. Do tego ja naprawdę nie wiem, skąd Backman czerpie ten głęboki wgląd w emocje nastolatków i opisuje je tak, że jeśli tylko ma się podobne doświadczenia życiowe, to dosłownie czuje się, jak z własnego wnętrza wypełzają: ból, strach, złość, niezgoda, agresja, przerażenie… Wszystko. Ja się dosłownie rozpadałam na kawałeczki, czytając opowieści Teda o próbie życia w domu, gdzie choroba i śmierć jednego z rodziców stają się całunem, który pokrywa każdy centymetr i każdą sekundę życia.
I teraz będzie mały spoiler – Backman najpierw prowadzi nas przez swoją powieściową historię tak, że ma się wrażenie, że oto schodzimy do kolejnych kręgów piekła, że będzie tylko źle, gorzej, okropnie, ale na końcu okazuje się, że nawet w tej ciemności i beznadziei są przebłyski dobra, sensu i czegoś, co może rozkwitnąć i to z przytupem. Czy napiszę, że autor bawi się z nami opowiadając fabułę tak, żebyśmy mieli wrażenie, że dobrze nie będzie, a potem – bum! niespodzianka! – czy nas oszukuje? Moja pierwsza myśl taka była. Nawet byłam zła na Backmana, że mnie tak przeczołgał. A potem uświadomiłam sobie, że to nie on mnie… To ja sama siebie. Bo człowiek ma tendencję do skupiania się na tym, co złe, co dramatyczne, to widzi, to czuje, to wyolbrzymia, a te okruchy światła i dobra, owszem, czasem zauważa, ale one szybko znikają. Czytajcie Backmana tak, żeby Wam żaden okruch nie uciekł!

Co może denerwować? To jest powieść o młodzieży (chociaż nie tylko dla młodzieży) i młodzież jest taka, jaka jest. Momentami durna, momentami głośna, momentami mówiąca językiem, który wkurza i śmiejąca się z żartów poniżej poziomu. Backman nie kreuje swoich bohaterów na obraz i podobieństwo ideału na piedestale. On ich „opowiada” zgodnie z rzeczywistością, a ta jest… no, właśnie taka. Jestem bardzo ciekawa, jak poradzi sobie polski tłumacz i czy nie zrobi z tego czegoś zbyt infantylnego. Angielski dał radę.
Podsumowanie – to nie jest łatwa lektura, szczególnie dla osób, które mają we własnym dzieciństwie coś traumatycznego. Ale jak to u Backmana – wciągnie Was w wykreowany świat, przepuści przez emocjonalną wyżymaczkę, sprawi, że się sto razy popłaczecie, potem Was sto razy rozśmieszy i po ostatniej stronie nie będziecie żałować ani sekundy tej podróży. Bo to Backman!
A na koniec… niech Wam ktoś często mówi: I love you and I believe in you! Dzisiaj mówię Wam to ja.
Aga
Powyższy tekst nie jest efektem współpracy reklamowej. Jest opinią własną, subiektywną i żaden przelew nie miał na nią wpływu.
Grafiki używane w tym wpisie powstały przy pomocy narzędzi AI.
