Kiedy późnym wieczorem kończyłam „Colette” i oddawałam Andrzejowi książkę do odłożenia na szafkę przy łóżku, to zapytał: „I jak?”, a w odpowiedzi usłyszał: „Dałabym jej 15 na 10 i uwierz, że ta autorka ma jakiś szczególny dar od boga, dar opowiadania emocji.”
Ale najpierw o moim pierwszym spotkaniu z opowieściami pani Perrin. Szukałam czegoś podnoszącego na duchu, ale żadne tam „cosy” ani „fantasy” – czegoś o życiu, takiego optymistycznego w wymowie, ale nie cukierkowego. Wiele osób zachwycało się wtedy „Życiem Violette”, recenzje były pełne „och” i „ach”, więc przeczytałam opis wydawcy… Ludzie! Naprawdę? Akcja dzieje się na cmentarzu, bohaterka po przejściach, a wy piszecie, że to takie optymistyczne i podnoszące na duchu. Zaintrygowało mnie, przyznaję. Zaczynałam nieufna jak Europejczyk wobec kuchni mongolskiej, ale po pierwszych kilku rozdziałach wsiąkłam tak, że pochłaniałam kolejne strony na wdechu i w pełnym zachwycie.
Ja od dawna twierdzę, że francuskie współczesne powieści miewają w sobie coś szczególnego. Jakiś taki szczególny rodzaj elegancji, umiejętności pisania o życiu codziennym bez zadęcia i upiększania, ale za to z wydobywaniem mnóstwa emocji i tych pozytywnych i tych negatywnych. Że bohaterowie i bohaterki tych historii to często „ludzie z sąsiedztwa”, ale autorzy czynią ich kimś niezwykłym, czynią z nich Bohaterów przez duże B.
Kiedy tak powolutku wkładasz jeden palec w nurt opowieści pani Perrin, to po chwili siedzisz w wodzie emocji po szyję i wcale nie chcesz wychodzić.
Pani Valérie Perrin to doskonały przykład takiej pisarki. Jej bohaterki (bo i Violette, i Colette, trzymając się tylko dwóch wspomnianych już powieści) to kobiety zwyczajne z pozoru, takie sąsiadki zza ściany, zza płotu, ciche, niewyzywające, ale okazuje się, że ich życie kryje w sobie więcej tajemnic, emocji i doświadczeń, niż zakładamy, patrząc na nie. Colette to stara panna z małego miasteczka, ubierająca się jakby od kilkudziesięciu lat sklepy odzieżowe przestały istnieć i co miała w szafie, to nadal nosi. Jest siostrą zapatrzoną w brata pianistę, ciotką troszczącą się o bratanicę (która nie znosi wakacji u ciotki), a jej największym szaleństwem jest wierne kibicowanie miejscowej drużynie piłkarskiej. Niepozorna kobieta, niepozorne życie, niepozorna śmierć. Cała historia nabiera tempa, kiedy okazuje się, że trzy lata po swoim pogrzebie Colette… umiera. Kto zmarł trzy lata wcześniej? Kogo pochowano w grobie z tabliczką „Colette Septembre”? Co ciotka robiła przez te trzy lata i dlaczego? Tajemnicę chce odkryć wspomniana bratanica, Agnès. Sama już dorosła, z córką, byłym mężem i złamanym sercem, złamanym przez rozczarowania małżeńskie i zawodowe przyjeżdża do Gueugnon i wpada w orbitę życia swojej ciotki, ale też wraca do świata swoich dziecięcych wakacji, ponownie spotyka ówczesnych przyjaciół, dzisiaj już nie dzieciaki, a dorosłych z własnymi opowieściami. Okaże się, że Colette nie była niepozorna. Nie była nudną starą panną. Jej życie pełne było wszelkich emocji i niesamowitych historii, związanych z jej przyjaciółmi, bratem, rodzicami, miłościami i stratami. Emocji dobrych i bardzo złych. Nie zdradzę Wam więcej, ale napiszę Wam tylko tyle – historia Colette jest tak bogata, że starczyłoby na obdzielenie trzech lub czterech osób. A życie samej Agnès stanie na głowie, kiedy pozwoli sobie na zanurzenie się w kolejnych zagadkach, tajemnicach i odkryciach.

Perrin pisze o życiu i nie unika trudnych tematów, czasami tak trudnych, że aż ciężko się czyta fragmenty powieści. Tutaj uprzedzę, że w „Colette” znalazło się sporo historii o przemocy fizycznej, psychicznej i seksualnej. Autorka nie epatuje opisami z piekła rodem, nie używa przesady, ale jej oszczędne, czasami wręcz reportażowe opisywanie takich sytuacji wcale nie zmniejsza emocji. Wręcz przeciwnie, odbiera się je całym sobą, przeżywa, chyba nawet bardziej. Dlatego osoby, które nie radzą sobie z takimi tematami lub potrzebują szczególnej uwagi wobec własnych emocji z nimi związanymi, powinny zadbać o komfort i poczucie bezpieczeństwa w czasie czytania i ewentualne wsparcie, jeśli będzie potrzebne.
I właśnie w związku z tymi emocjami, tematami trudnymi, mocnym przeżywaniem tego, o czym się czyta – autorka ma szczególny dar od boga, umiejętność takiego pisania, że wpada się w te jej światy po uszy i chociaż czasami te emocje aż zatykają, odbierają oddech, powodują łzy, to na końcu zawsze okaże się, że triumfuje przyjaźń, miłość, dobro. Że wiara w drugiego człowieka nie zdycha pod płotem, ona zawsze czai się za rogiem i jednak się pojawi i wygra. Ale nie będzie żadnych rycerzy na białych koniach. Będą drobne gesty, czasem jedno zdanie, czasem krótka rozmowa i wszystko nagle zaczyna zmieniać się na lepsze. Perrin naprawdę pisze powieści z optymistycznym wydźwiękiem, chociaż po drodze potrafi nas zabrać w podróż po wszystkich kręgach piekła, ale na końcu będzie co najmniej spokojnie, jeśli nie po prostu dobrze.
„Colette” jest bez wątpienia opowieścią zasługującą na 10/10, a tak naprawdę to na jakieś 15/10 i mimo że jest dopiero połowa czerwca, to mogę się założyć, że trafi do pierwszej trójki najlepszych książek przeczytanych przeze mnie w 2025, a ma wielkie szanse na bycie na pierwszym miejscu.
Aga
Powyższy tekst nie jest efektem współpracy reklamowej. Jest opinią własną, subiektywną i żaden przelew nie miał na nią wpływu.
Zdjęcia użyte w tym wpisie są naszego autorstwa.