Bo czy rzeczywiście ten Oxford gra tutaj główną rolę? Na pewno bardziej tak jest w filmie „My Oxford Year” (polski tytuł „Miłość w Oxfordzie”). Czasami miałam wrażenie, że pewne sceny kręcono tylko dlatego, żeby „zagrał” jakiś fragment architektury i bardzo dobrze! Bo dzięki temu, film nabiera tej niesamowitej atmosfery nie do skopiowania. Nieco inne wrażenie miałam przy czytaniu książki (ten sam angielski tytuł co film) – tutaj opisy miejsca ginęły mi pod warstwami opisywanej historii i emocji z nią związanych. Może dlatego od razu napiszę, że jeśli macie możliwość, to zafundujcie sobie i film, i powieść (i chyba nawet w takiej kolejności).

Dlaczego sugeruję i oglądanie, i czytanie? Po pierwsze z powodu tego, że jak zwykle można się pobawić w „znajdź dziesięć szczegółów, które różnią obraz i tekst”, a bardzo szybko okaże się, że jest ich sporo i to znaczących. A po drugie dlatego, że film i książka kładą nacisk niby na ten sam aspekt opowieści, ale robią to jakoś tak zupełnie inaczej.

W mojej głowie ani powieść, ani film nie są romansem, są opowieścią o życiu z miłością w tle, ale wcale nie w roli głównej.

I tu uwaga, będą spoilery!

Historia w zarysie jest taka – młoda Amerykanka marzy o studiowaniu na najbardziej znanej uczelni świata, czyli o roku w Oxfordzie. Wie, że musi wrócić do kraju, bo tu czeka na nią praca i zobowiązania, ale zamierza spędzić swój oxfordzki rok, doświadczając wszystkiego, czego tylko doświadczyć można. Chyba nie podejrzewa, że będzie to też miłość, ale tak się dzieje, kiedy poznaje młodego wykładowcę i coś, co miało być przygodą bez zobowiązań, staje się czymś poważniejszym. A do tego okazuje się, że Jamie skrywa tajemnicę. Jest chory i to choroba, która ma wielki wpływ na jego życie, a szybko okaże się, że również na życie naszej bohaterki.

Ella Durran i Anna De La Vega – pierwsza to nasza książkowa bohaterka, druga – filmowa. I zmiana imienia i nazwiska wbrew pozorom pociąga za sobą wielkie zmiany w postaci. Filmowa Anna ma latynoskie korzenie, zapewnioną pracę marzeń w znanej firmie i oboje rodziców. Jest z mniejszości, ma wielkie ambicje, ale takie, z którymi utożsami się sporo młodych kobiet. A Ella, z książki? Ella straciła ojca, jej matka jest emocjonalną hubą, nie ma tu mowy o żadnych mniejszościach, a tym, co będzie Ellę przywiązywało do Stanów, jest jej praca w sztabie wyborczym kandydatki na kolejną prezydentkę USA. I jakoś mnie nie dziwi, że scenarzyści postanowili wywalić na bruk wątki polityczne i partyjne, które są w powieści, a jak już to zrobili, to trzeba było jakoś ich Annę uatrakcyjnić, pewnie stąd pochodzenie. Ale napiszę Wam szczerze, że ta politycznie zaangażowana Ella dla mnie była znacznie bardziej wiarygodna niż marząca o pracy w znanej firmie Anna. Przy czym Ella jest znacznie bardziej złożona psychologicznie, ze znacznie większymi traumami i doświadczeniami i jej reakcje na to, co się będzie działo w Oxfordzie, też wydały mi się bardziej prawdopodobne.

Kluczowy wątek romansu z Jamie Davenportem – też znajdziecie tu subtelne i mniej subtelne różnice w historii filmowej i powieściowej, ale ta główna nie leży w opowieści, ona leży w emocjach. I znowu potężny spoiler – w obu wersjach Jamie do swojej choroby podchodzi inaczej niż jego brat, buntuje się, chce decydować o swoich dniach, o tym, jak będzie funkcjonował, kiedy będzie już naprawdę źle, decydować, czy kolejna terapia ma sens. Jednak w powieści mówi o swoich decyzjach, swoich przemyśleniach, swojej niezgodzie na bycie bezwolnym pacjentem, znacznie więcej. Pada nawet takie zdanie, że lekarze leczą cię „na śmierć”, że czynią w pewnym momencie więcej szkody niż pożytku przez uporczywe próby.

I tu dochodzimy do tego, co w sumie dość osobiste. Już film ze swoją opowieścią o różnych podejściach do choroby i leczenia, o oczekiwaniach otoczenia, że będzie się walczyć do ostatniego dnia, że będzie się próbować wszystkiego, szarpnął mną potężnie. Ale książka dołożyła zupełnie inne, głębsze warstwy do tych emocji i przygniotła mnie jeszcze bardziej. W rodzinnej historii napatrzyłam się chyba na każde możliwe podejście do chorowania i nie ukrywajmy – do umierania. Sama mam gdzieś z tyłu głowy, że mogę pewnego dnia stanąć przed bardzo podobnymi dylematami i wiedząc też, że świadomość otoczenia, rodziny w tej kwestii jest ważna, żeby wiedzieli, co się myśli i czego chce, to nie unikamy takich rozmów i ja wiem, jakie Andrzej ma podejście i czego by chciał w takiej sytuacji, a on wie, jakie jest moje i czego można się po mnie spodziewać i że słowa „uporczywa” nie ma w scenariuszu. I że zamierzam żyć prawie wiecznie, ale gdyby, to ma raczej organizować ten lot balonem niż szukać najlepszych specjalistów.

I tu czas na podsumowanie. Film spotyka się z dobrym przyjęciem. Na jego plus na pewno działa Oxford i jego urok, sprawnie opowiedziana historia o spełnianiu marzeń i o miłości, wprawdzie miłości, która na happy end liczyć nie może, ale za to nasza bohaterka swojego rodzaju dobrego zakończenia jednak doświadczy. A powieść? Powieść chyba wywołuje nieco mniej entuzjazmu, ale tu działa na jej niekorzyść rozjazd między opisem a treścią. Bo czytelnik spodziewa się tego, co zaoferował film – Oxfordu, miłości, marzeń, trudności i trochę smutku. A co dostaje? Oxford nie jest tak wyeksponowany. Miłość i marzenia owszem są, z tym smutkiem i trudnościami w pakiecie. Ale przede wszystkim ma się wrażenie, że to książka o chorowaniu i umieraniu, o emocjach z tym związanych, o relacjach rodzinnych, jakie wtedy mogą powstać, o różnych rodzajach wsparcia, a wszystko to opakowane w sporo filozofowania i cytatów z klasycznej poezji (bo nie zapominajmy, czym zajmuje się Jamie i co studiuje Ella/Anna). I tu zaczyna się najwięcej narzekań w opiniach o powieści – dlaczego taka historia, dlaczego ci bohaterowie tacy nieprawdopodobni (tu się akurat nie zgadzam, bo jak dla mnie prawdopodobni i to bardzo), Oxford i atmosfera super, ale umieranie nie jest romantyczne. I do tego sporo porównań do „Me Before You” Jojo Moyes (jeden z moich ukochanych filmów i kolejny przykład powieści, na podstawie której napisano scenariusz, gdzie zabawa w „dziesięć szczegółów” ma rację bytu).

Film podobał mi się „przeokropnie” i dostaje 9/10 (z czego co najmniej 3 gwiazdki dla Oxfordu jako bohatera). A powieść dostaje 8/10, a co najmniej 2 z tych gwiazdek są dla autorki za odwagę opowiedzenia takiej właśnie historii i może za dużo chciała, bo i Oxford, i studia, i miłość, i choroba, może trzeba to było podzielić na dwie powieści, a może wcale nie…

Aga

Jeśli doceniasz to, co robimy i chcesz pomóc nam tworzyć więcej takich treści, postaw nam wirtualną kawę.

To drobny gest, który daje nam wielką motywację. Dzięki!

Co o tym sądzisz?

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Brak komentarzy jak do tej pory :(