Zacznę od tego, że skończyłam „Miłość pod przykrywką”, czyli drugi romans pani Felicii Kingsley, jaki pojawił się w domu. Opowieść krążącą między mafijnymi domami a siedzibą FBI w Nowym Jorku. Julia Villa jest córką włoskiej rodziny, której to rodziny powiązania z mafijnymi bossami nowojorskiego świata są oczywiste, ale jeszcze nikt im niczego nie udowodnił. Głowa rodu w skrytości ducha opłakuje stratę ukochanej żony i dba o to, żeby córka nie poszła w jej ślady, bo jej stan zdrowia może niepokoić, a na pewno niepokoi ojca. Jest też dwóch starszych braci, jeden z głową i sercem, drugi… mniej, taka zakała rodu, ale przecież będzie spadkobiercą fortuny, więc wiele mu wolno. A FBI się nie poddaje i wysyła Dwighta, najlepszego tajnego agenta, żeby zatrudnił się w nowej restauracji rodziny Villa. Jak już będzie w kuchni, zdobędzie ich zaufanie, to na bank udowodni, że to nie tylko restauracja, to pralnia brudnych pieniędzy. Aaaaa i Dwight będzie miał od teraz na imię Romeo… i Julia… Nie muszę chyba nawet pisać, że święta zasada FBI, żeby ze swoim celem nie mieć żadnych relacji, będzie trudna do zastosowania w tym przypadku.
Romans. Czy coś w nim może cię zaskoczyć? Jakiś temat, jakiś wątek? Nie? To w takim razie poczekaj, aż sięgniesz po najnowsze opowieści autorstwa Felicii Kingsley. Mnie coś w nich mocno zaskoczyło, na plus.
Całość jak to u pani Kingsley wciągająca, momentami zabawna, momentami dająca do myślenia, momentami erotyczna. I napiszę Wam szczerze, że końcówka mnie zaskoczyła i to bardzo, spodziewałam się, że przed happy endem będzie jakiś twist akcji, ale żeby taki! Jak się wszystko zaczęło dziać, to w głowie dołożyłam powieści jedną gwiazdkę, bo naprawdę autorka pozytywnie nakombinowała.
I właśnie, autorka. Przyznała, że przy pisaniu tej powieści sięgnęła po historię jednego z najlepszych agentów FBI, którzy rozpracowywali rodziny mafijne i działali jako agenci pod przykrywką. A w „scenach kuchennych” wspomagała się książkami Anthony’ego Bourdaina, który o kuchni od kuchni pisał jak nikt inny, bez zahamowani, bez owijania w bawełnę i momentami bardzo kontrowersyjnie (czytałam jego „Kitchen Confidential” kilka lat temu i do dzisiaj zostało mi w głowie).

I tak od siebie podpowiem, że gdybym miała komukolwiek doradzać, który romans (z naciskiem na romans) pani Kingsley czytać najpierw, to sugeruję nieśmiało „Spotkajmy się w Central Parku”, był szybszy, lżejszy. „Miłość pod przykrywką” jest dłuższa, momentami dotyka poważniejszych kwestii, więcej w niej wątków obyczajowych. Wciąga jak ruchome piaski, ale nie jest aż tak absolutnie relaksująca.
Ale co mnie zaskoczyło najbardziej i to do tego stopnia, że zaczęłam się przekopywać przez wywiady Felicii we wszystkich mi znanych językach. W „Spotkajmy się w Central Parku” bohaterka była chora (pomijam na co, żeby nie zdradzać tym, co nie czytali), w „Miłości pod przykrywką” bohaterka jest chora. Z opisu jednej z najnowszych powieści Kingsley wiem, że i tam główna bohaterka jest chora. Przypadek? Nie sądzę i chyba nikt nie sądzi. Co się okazuje. Felicia Kingsley umieszcza w swoich powieściach osoby zmagające się z dolegliwościami, które mają ogromny wpływ nie tylko na ogólnie pojęte zdrowie, ale które zmieniają też ich możliwości funkcjonowania, życia na co dzień, powodują, że i one, i osoby wiedzące o ich chorobach postrzegają je inaczej, czasem z litością, czasem z obrzydzeniem, czasem z zupełną niewiedzą, jak w ich otoczeniu funkcjonować. Pisarka „z premedytacją” edukuje przez opowiadanie o nich, pokazuje, jak może wyglądać ich życie (z pełną świadomością, że przy niektórych chorobach te kwestie są bardzo indywidualne, ale ogólne zasady są takie same). A ponieważ jej bohaterki są często inspirowane osobami z jej własnego otoczenia, to oddaje im też swoisty hołd za chęć do życia w pełni, do radzenia sobie z trudnościami i otwartego mówienia o swoich problemach, żeby pomagać innym. Mnie się taka misja pisarska podoba. Choć podejrzewam, że nie będzie to motyw przewodni jej każdej kolejnej powieści.

I tu wracamy do mojej manii czytywania stron ze stopkami redakcyjnymi. Jakież było moje zdziwienie, kiedy wśród osób związanych z tym tytułem pojawiła się nie tylko standardowa redakcja, korekta itp., ale też „weryfikacja krindżu”, czyli rzeczy wywołujących skrępowanie, dziwnych, nieodpowiednich. Ale po skończeniu całości i świadomości, o czym pisała Kingsley, już mnie ta redakcyjna troska nie dziwi (w wersji włoskiej wydawca zdecydował się na umieszczenie ostrzeżenia o treści, to tak zwane „trigger warning”, żeby nie narazić czytelników szczególnie wrażliwych).
P.S. Felicia Kingsley to pseudonim, autorka naprawdę nazywa się Serena Artioli.
Aga
Powyższy tekst nie jest efektem współpracy reklamowej. Jest opinią własną, subiektywną i żaden przelew nie miał na nią wpływu.
Grafiki używane w tym wpisie powstały przy pomocy narzędzi AI.