Zawsze uważałem się za osobę otwartą na wszelkie adaptacje filmowe. Lubię oglądać, jak reżyserzy interpretują literackie światy i przekształcają je w obraz. Ale teraz… zaczynam rozumieć Agę, która ma swoją żelazną zasadę: nie ogląda filmów ani seriali na podstawie książek, które jej się bardzo podobały. I po seansie „Mickey 17”, oglądanym dosłownie dzień po zakończeniu lektury książki „Mickey 7”, muszę przyznać, że coś w tym jest! I to coś może być bolesne.
Zacznijmy jednak od początku. „Mickey 7” to książka Edwarda Ashtona, która naprawdę mnie urzekła. Nie jest to może literacki Mount Everest, ale oryginalność pomysłu i stylu sprawiła, że wciąż noszę ją w pamięci. Historia osadzona w dalekiej przyszłości, z bohaterem, którego jedynym zadaniem w misji kolonizacyjnej jest… umierać. Umierać dla dobra innych, by potem zostać odtworzonym – z wszczepieniem swoich poprzednich wspomnień – i znów pójść na śmierć. I tak w kółko. Dlaczego? Bo tak można naprawić silnik statku kosmicznego, gdzie promieniowanie jest zabójcze. Można wyjść na powierzchnię nieznanej planety i „na żywo” sprawdzić, czy coś kolonizatorów nie zabije. Bo jak zabije, to się odtworzy. Proste!

Brzmi ponuro? A jednak autorowi udało się napisać to lekko, z humorem i sympatią do postaci. Główny bohater – trochę zagubiony, trochę ironiczny, ale bardzo ludzki – momentalnie zyskał moją sympatię. Świat przedstawiony? Spójny, intrygujący, przemyślany. Najbardziej jednak ujęła mnie warstwa wspomnień, wpleciona między bieżące wydarzenia. To właśnie te retrospekcje – fragmenty historii ludzkości, kultury, społecznych zmian – nadają książce głębię i niepowtarzalność.
Zachęcony lekturą sięgnąłem również po kontynuację, „Antimatter Blues” będącą bezpośrednim ciągiem dalszym historii z „Mickey 7”. I choć to wciąż bardzo dobra książka, to jednak nie miała w sobie tego, co sprawiło, że pierwszy tom zapamiętałem tak mocno – brakuje w niej tych genialnych wpleceń wspomnień i historii z przeszłości, które tworzyły unikalną atmosferę i budowały świat. Tym razem mamy do czynienia z bardziej typową sensacyjną opowieścią sci-fi, którą można przeczytać – ale niekoniecznie trzeba. Co więcej, książka nie została wydana po polsku (pozostaje tylko sięgnąć po angielską lub niemiecką wersję), a zakończenie „Mickey 7” jest na tyle spójne i satysfakcjonujące, że spokojnie można uznać je za domkniętą, pełnoprawną historię.
Czasem lepiej zostać przy książce, niż patrzeć, jak jej ekranowy klon umiera siedemnaście razy – i ani razu z godnością.
I właśnie będąc jeszcze świeżo pod wpływem tej literackiej podróży, wybrałem się na film „Mickey 17” i to był błąd.
Zderzenie z ekranową wersją tej historii było jak kubeł zimnej wody. Nie dlatego, że film był zły – miał budżet, efekty, nawet tempo. Problem w tym, że był… innym dziełem. Gdyby pokusić się o analogię do rodziny, to tą książkę i film można by porównać co najwyżej do dalekich kuzynów, którzy poznali się dopiero na weselu ciotki.
Różnice są ogromne. Już sam tytuł – „Mickey 17” zamiast „Mickey 7” – to nie tylko kosmetyka. W filmie numer 17 to aktualna reinkarnacja bohatera i pretekst do pokazania (momentami wręcz fetyszyzowania) kolejnych brutalnych i absurdalnych śmierci. Gdzie książka niosła filozoficzną refleksję o tożsamości, pamięci, poświęceniu, tam film serwuje nam kaskadę efektownych, ale pustych scen.
Największym ciosem była jednak zmiana tonu. Film porzuca subtelny humor i lekką melancholię powieści na rzecz przerysowania i groteski obrazu. Dowódca misji przypomina skrzyżowanie Donalda Trumpa i Elona Muska z telewizyjnym kaznodzieją. Jego obecność na ekranie budziła we mnie coś między zgrzytaniem zębów a żenadą. Gdzie w książce było miejsce na niuanse, w filmie mamy karykatury.

Czy coś się udało? Owszem, zachowano ogólny zarys fabularny. Ale to trochę tak, jakby ktoś wziął Twój ulubiony przepis na domowy rosół i zrobił z niego zupkę chińską instant. Można się doszukać podobieństw, ale smak i dusza już nie są te same.
Dlatego dzisiaj już z pełnym zrozumieniem patrzę na Agę i jej zasadę. A sam – cóż, jestem na dobrej drodze do przyjęcia tej reguły jako własnej. Choć nie ukrywam: już teraz biję się z myślami, bo właśnie skończyłem dwa tomy „Pamiętników Mordbota” i jestem absolutnie zachwycony. Ale z drugiej strony – recenzje serialu od Apple TV+ są tak dobre, że chyba… się złamię i znów zaryzykuję. Na własną odpowiedzialność.
Film | „Mickey 17” |
Produkcja | 2025/USA/Korea Południowa |
Dostępne | Max |
Czas trwania | 2 godziny i 17 minut |
Bardzo subiektywna ocena filmu po przeczytaniu książki | 3/10 |
Potencjalna ocena filmu bez czytania książki | 6/10 |
Nasza bardzo subiektywna ocena książki „Mickey 7” | 9/10 |
Nasza bardzo subiektywna ocena książki „Antimatter Blues” | 7/10 |
Andrzej
Powyższy tekst nie jest efektem współpracy reklamowej. Jest opinią własną, subiektywną i żaden przelew nie miał na nią wpływu.
Zdjęcia użyte w tym wpisie są naszego autorstwa, a grafiki powstały przy pomocy narzędzi AI.