Kiedy świat w pandemicznym 2020 roku zatrzymał się w miejscu, a wiele osób zamknęło się w domach z poczuciem niepokoju, lęku i zmęczenia, literatura również musiała się zatrzymać. Albo – paradoksalnie – przyspieszyć w zupełnie innym kierunku. Zamiast kolejnych dystopii i mrocznych narracji o końcu cywilizacji, pojawiło się coś innego: książki, które nie próbowały analizować traumy, tylko przynosiły ulgę. Nie miały odmieniać cierpienia przez wszystkie przypadki, ale od niego na chwilę odgrodzić. Tak narodziła się – a może raczej zyskała na popularności – literatura nazywana dziś „cosy fiction”.

To nurt, który stawia na lekkość, bezpieczeństwo emocjonalne, relacje międzyludzkie, czasem humor, a czasem po prostu spokój. Często łączy się z fantasy albo science-fiction, ale zamiast walczyć z demonami, bohaterowie zakładają kawiarnie, opiekują się magicznymi zwierzętami albo… pracują naukowo w alternatywnej rzeczywistości, gdzie żyją gigantyczne potwory. Właśnie taki świat stworzył John Scalzi w książce „Towarzystwo Ochrony Kaiju”, wydanej w Polsce w 2024 roku.

Scalzi nie ukrywa, że jego celem nie było napisanie dzieła ambitnego, wymagającego czy głębokiego. W posłowiu do polskiego wydania szczerze przyznaje:

„Towarzystwo nie jest – i mówię to bez intencji pomniejszania jego wartości – poważną symfonią. To raczej piosenka pop. Ma być lekka i chwytliwa, trwać trzy minuty, zawierać fajne zagrywki i refreny, które można śpiewać wraz z wokalistą, by potem przeżyć resztę dnia z uśmiechem na twarzy. Pisząc to, dobrze się bawiłem – i ta zabawa była mi potrzebna. Co jakiś czas wszyscy potrzebujemy takich popowych kawałków, zwłaszcza po dłuższych okresach mroku.”

Trudno o trafniejszy opis tego, czym ta książka jest – i czym w ogóle powinna być literatura cosy. „Towarzystwo Ochrony Kaiju” to lekka powieść science-fiction, której fabuła nie skupia się na walce o przetrwanie, lecz na pracy zespołu badawczego w równoległym świecie, gdzie występują olbrzymie, niebezpieczne (ale nie złe) istoty. Główny bohater – świeżo zatrudniony członek tytułowego Towarzystwa – trafia do bazy terenowej, gdzie ludzie zajmują się monitorowaniem i ochroną kaiju. I choć samo założenie może brzmieć jak punkt wyjścia do historii katastroficznej, Scalzi robi coś odwrotnego. Atmosfera przypomina bardziej spokojny obóz naukowy niż misję wojskową.

Cosy-action brzmi jak sprzeczność, ale Scalzi udowadnia, że da się napisać lekką, zabawną książkę o gigantycznych potworach – i jeszcze sprawić, że science fiction przytuli, zamiast przygnieść.

W książce nie ma wewnętrznych dramatów ani wielowarstwowych spisków. Bohaterowie mają swoje zadania, ale wykonują je w przyjaznej, niemal koleżeńskiej atmosferze. Akcja ostatecznie skręca w kierunku konfliktu i zewnętrznego zagrożenia, ale jest to przedstawione w sposób złagodzony, nienachalny, bez szczegółowego opisu przemocy czy cierpienia. Dzięki temu książka nadaje się również dla młodzieżowych czytelników, którzy bez problemu odnajdą się w odwołaniach do popkultury, czy zaproponowanym poziomie, nie zawsze wyszukanego, humoru.

Zaskakujące jest, że mimo tak wyraźnych intencji autora, część recenzentów zarzuca powieści prostotę, brak głębi czy nadmierną lekkość. Można odnieść wrażenie, że niektórzy oczekiwali kolejnego mocnego sci-fi z filozoficznym przesłaniem. Tymczasem Scalzi nie tylko niczego takiego nie obiecywał, ale wręcz jasno zadeklarował, że stworzył coś innego – coś, co jemu samemu było mu potrzebne jako pisarzowi w czasie, gdy świat realny był zbyt trudny, by dało się pisać o czymkolwiek innym.

To zresztą istotny aspekt całego zjawiska cosy fiction: te książki powstają nie tylko dla czytelników, ale również z potrzeby samych twórców. Autorzy, zmęczeni tematami politycznymi, społecznymi i egzystencjalnymi, potrzebowali oddechu. Przestali szukać fabularnej traumy i zaczęli pisać o ludziach, którzy się wspierają, o miejscach, gdzie można się poczuć dobrze, i o rzeczywistościach, które – choć nierealne – są po prostu życzliwe.

W mojej ocenie Towarzystwo Ochrony Kaiju to bardzo udany przykład czegoś, co można by nazwać cosy-action – połączenie zaskakujące, a jednak w tym przypadku w pełni skuteczne. Jest tempo, są potwory, są wyzwania – ale wszystko to odbywa się bez stresu, bez okrucieństwa, bez bólu. Jeśli ktoś lubi „Godzillę”, „Pacific Rim” albo po prostu chciałby zanurzyć się w świecie pełnym humoru i sympatii, ta książka będzie strzałem w dziesiątkę. To nie tylko dobra rozrywka. To także przypomnienie, że literatura może – i czasem powinna – być po prostu przyjemna.

Andrzej

Jeśli doceniasz to, co robimy i chcesz pomóc nam tworzyć więcej takich treści, postaw nam wirtualną kawę.

To drobny gest, który daje nam wielką motywację. Dzięki!

Co o tym sądzisz?

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Brak komentarzy jak do tej pory :(