Już wiem, że nie chciałabym żyć pod koniec VIII wieku na ziemiach Słowian połabskich. W sumie to nawet w ówczesnej Europie nie bardzo chciałabym się znaleźć, bo okres był niebezpieczny. Krew lała się strumieniami. Łatwiej było zostać niewolnikiem po ataku na swoją wieś niż szczęśliwym, spokojnym oraczem. Władcy świata dochodzili do wniosku, że może i nie potrzebują kolejnych ziem, ale przecież nie odpuszczą i nie oddadzą ani piędzi przeciwnikowi, a że wielu ludzi zginie po drodze… To już nie ich problem. I nawet jeśli chronisz się w leśnej dziczy, otoczonej bagnami i trudno dostępnej dla ciężkiej jazdy, to i tak nie możesz czuć się bezpiecznie, bo napadnie cię nie władca z konnicą, a jakiś najeźdźca z piechurami i łucznikami. Opisy walk, bitew i podbojów autorka stworzyła tak doskonale, że czytelnik nie musi sobie już niczego dopowiadać – było niebezpiecznie i kropka.

Ale w „Swarze” ówczesny świat odmalowano tak, że będziecie nie tylko wiedzieć, jak się wtedy wojowało i umierało, ale też, jak się żyło. Uwielbiam Annę Sokalską za to, jak potężny „research” zrobiła do swojej powieści i to nie tylko taki „dziejowy”, ale taki „życiowy”. Co się jadło i jak się to przyrządzało. Co się nosiło, w jakich kolorach i jak wyglądał proces powstawania tkanin***. Jak się biesiadowało i co się piło w ilościach nieumiarkowanych. Jak wyglądały chaty, ziemianki i świątynie. Jak się oddawało cześć bogom i bóstwom i jakie wariackie szaty potrafili nosić żercy i kapłani.

Okazuje się, że nasza historia i legendy pozwalają stworzyć powieść, która rozmachem i intrygą wcale nie ustępuje „Grze o tron”, ale trzeba być Anną Sokalską, żeby to zrobić.

A co najważniejsze, autorka wszystkie te informacje o datach, ludziach, życiu, bitwach i modlitwach podaje tak, jak ja uwielbiam najbardziej – mimochodem. Ona nie robi dwuakapitowego wykładu o jakimś temacie. O, nie. Sokalska pięknie wplata to wszystko w opowieść i ani się człowiek obejrzy, a staje się mądrzejszy. „Swar” spokojnie mógłby zastąpić podręczniki do historii o tym okresie, chociaż… Może nieco za dużo tu krwi i przemocy, żeby nadawało się to dla dzieci i młodszej młodzieży.

To już wiecie, że mamy powieść historyczną napisaną z rozmachem i chęcią jak najwierniejszego odtworzenia ówczesnego świata, ale to nie wszystko. To nawet nie początek. Otóż „Swar” jest oparty o nasze słowiańskie wierzenia i legendy, o opowieści, które zna każde dziecko. Smok Wawelski jest? Jest. Wanda, co nie chciała Niemca? Jest, chociaż tutaj fakt, że nie chciała Niemca jest znacznie mniej ważny niż to, że chciała smoki. Popiel, co go myszy zjadły? Też jest. Chociaż myszy znowu schodzą na plan dalszy, bo gorsza okaże się córunia o słodkim imieniu i jej mąż z ambicjami. Krak też jest i ten wspomniany Wawel. I okazuje się, że wszystkie te doskonale znane wątki daje się spleść ze sobą, opowiedzieć z żarem i pasją. I wokół nich, jak wokół osi, napisać świetną powieść, która zaczyna się w podwawelskich jaskiniach, gdzie mężczyźni z rodu Grakha schodzą, żeby zwyczajowo dowieść swej męskości w spotkaniu z mitycznym smokiem. Kobiety, w tym oczywiście księżniczka Wanda, mogą sobie tylko na to popatrzeć z daleka. Ale Wanda nie jest mdłą niewiastą, o nie! Ona ma ambicje i poczucie, że wcale nie jest gorsza od swoich braci, a już szczególnie, kiedy okazuje się, że jeden z nich tego smoczego „rendez-vous” nie przetrwał. I tak zaczynamy śledzić historię ambitnej, zakochanej w smoczej legendzie Wandy, której ścieżki skrzyżują się z największymi i najgroźniejszymi postaciami epoki. Bo tych pełno na kartach powieści, od Karola Miażdżyciela, władcy Franków i jego synów, duńskiego Godfreda, po księcia Wieletów Drogowita.

Czego w tej powieści nie ma i wcale nie uznaję tego za minus? Nie ma akcentów silnie położonych na słowiańskie wierzenia. One oczywiście są opisywane, jako wierzenia właśnie, jako sposoby czczenia bogów. Jedna z bohaterek, Iskra, wydaje się nawet z boską istotą kontaktować, co będzie miało daleko idące konsekwencje, ale to nie jest powieść o bóstwach mieszających się w życie na ziemi, Dadźbóg po lasach nie biega, a Perun nie gładzi złotego wąsa, to nie taki rodzaj fantasy.

A czy jest coś, co mi się nie podobało? Nie, chociaż może mały jęk frustracji z powodu zakończenia. Jeśli mnie znacie, to wiecie, że ja nie lubię zakończeń otwartych, takich nie zamykających głównych wątków historii. A tutaj ten smoczy wątek w zasadzie został potraktowany tak, że można podejrzewać autorkę, że szykowała sobie łatwe przejście do zmiany jednotomowej powieści w co najmniej duologię. Akurat nie miałabym nic przeciwko temu, chętnie poczytam ciąg dalszy.

I jeszcze jedno – tytuł, czyli to krótkie i takie dźwięczne słowo „swar”. Wprawdzie w powieści mamy bohatera o tym imieniu i mam podejrzenia, że jeśli kiedyś powstanie ten potencjalny tom drugi, to może się okazać, że Swara będzie w nim sporo, ale to nie ów bohater jest powodem dla wykorzystania tego tytułu. Oddajmy głos samej autorce, która pięknie wyjaśnia to w posłowiu:

„Osią całej powieści jest oczywiście niemający końca  spór, niczym ogień przeskakujący z jednego miejsca na drugie i pochłaniający kolejne plemiona. Ludzka zachłanność, porywczość i nienawiść doprowadzają do przebudzenia bogów i potworów – sił natury i losu, które raz wprawione w ruch są nie do zatrzymania. „Swar” oznacza kłótnię, zatarg, spór.”

I to jest najlepsze wytłumaczenie wyboru tytułu, bo w tej powieści wszystko płonie, ludzkie osady i ludzkie dusze, płoną bohaterstwem i płoną nienawiścią. A czytelnik może dać się temu porwać, zatonąć w tej historii i jak ja, wiedzieć, że czasy słowiańszczyzny z VIII wieku chce znać tylko teoretycznie, ale nie chciałby w nich żyć.

*** Jak wiecie, a jeśli nie wiecie, to donoszę, że jestem osobą, która nie tylko tka, ale i przędzie, a do tego uwielbia czytać o historii obu tych aktywności. Dlatego ode mnie powieść ma jeszcze ogromnego plusa za wszystko, co związane z tymi tematami. A doceniam tym bardziej, że na przykład autorka nie próbowała mi wcisnąć, że len, len i jeszcze raz len był jedynym włóknem wykorzystywanym do przędzenia i tkania (oprócz oczywistej wełny owczej). Nie, zauważyła i podrzuciła informację, że również pokrzywa był wykorzystywana jako źródło materiału do przędzenia. Ta pokrzywa, która teraz staje się taki „odkryciem” przemysłu produkującego czesanki i włóczki. Otóż nie! Już nasze praprapra… i tak dalej, przodkinie wiedziały, jak do obróbki pokrzywy podejść, żeby nie tylko gryzącą wełnę i sztywny len nosić na grzbietach.

Aga

Jeśli doceniasz to, co robimy i chcesz pomóc nam tworzyć więcej takich treści, postaw nam wirtualną kawę.

To drobny gest, który daje nam wielką motywację. Dzięki!

Co o tym sądzisz?

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Brak komentarzy jak do tej pory :(