To nie będzie zwykła recenzja. To będzie raczej moja bardzo osobista historia odkrywania Katarzyny Błażejewskiej-Stuhr, a raczej jej podejścia „do ciała i talerza”. Podejścia, które we wszechobecnej kulturze diety i „zadbanego” ciała, jest wyjątkowe, bo próbuje pokazać, że powinniśmy raczej żyć w kulturze odżywiania i „zaopiekowanego” całokształtu, czyli nie tylko ciała ze wszystkimi jego potrzebami, ale i głowy ze wszystkimi jej emocjami.
Zaczęło się od krótkiego filmu na Instagramie, gdzie Błażejewska-Stuhr powiedziała coś, co dosłownie zatrzymało mnie w pół kroku. Że jeśli ktoś „tyje z powietrza”, to tak naprawdę jego ciało żyje w takim stresie, że magazynuje, zatrzymuje, zbiera, bo przecież jest czarna godzina i ja nie powinnam się zastanawiać, jak jeść mniej, ja się powinnam zastanowić, jak się stresować mniej! Krótka wypowiedź była częścią podcastu i jeśli się zastanawiacie, ile mi zajęło zdecydowanie, że należy go znaleźć i posłuchać, to trwało to jakieś trzy sekundy. Ja i podcast o jedzeniu!
I teraz mała uwaga – ja już od jakiegoś czasu nie słucham żadnych podcastów o odżywaniu, o dietach, o zdrowym stylu życia. Mam dość. Okres perimenopauzy i pewne dodatkowe kwestie zdrowotne wjechały na pełnej petardzie i właśnie jestem na etapie ważenia najwięcej w swojej historii i jednocześnie zwracania uwagi na to, co jem najuważniej w mojej historii i dbania o ilość ruchu też. To przysłowiowe stwierdzenie, że nawet jedząc samą sałatę, nadal bym tyła, przestało mnie śmieszyć już dawno. Jak ktoś mi zaczyna mówić o cudownych dietach, tabletkach i koktajlach, to już nawet nie prycham, tylko oddalam się bez pośpiechu, ale z potężnym zniesmaczeniem. A jak ktoś mi mówi, jakie leki, suplementy i cudowne środki mam przyjmować, a ten ktoś nie jest lekarką, ale przecież „u niej zadziałało!”, to zmieniam temat na dyskusję o pogodzie, żeby nie nawrzeszczeć na nieszczęśnicę, że od tego to ja ma wykwalifikowaną lekarkę, która zna mnie, moje ciało i moje problemy, a „dobre rady” tego typu to ona może sobie… zachować dla siebie. A przy całym zmęczeniu tematem, mam jednocześnie poczucie, że to moje ciało przechodzi właśnie przez bardzo szczególny okres, że trzeba je kochać i dbać o nie, a nie katować głodówkami i nie dowalać sobie psychicznie, słuchając celebryckich głów, mówiących, że jak jestem otyła, to znaczy, że jestem leniwa…
W tej książce nie ma nic kontrowersyjnie odkrywczego i to jest bardzo mocny komplement!
I tu wracamy do podcastu – siedziałam sobie z robótką w rękach, słuchawkami na uszach i dosłownie głowa mi się urywała od potakiwania, a w duchu cały czas sobie powtarzałam, że chyba pierwszy raz mam wrażenie, że ktoś mówi o mnie i do mnie i rozumie, co się ze mną dzieje. I jest tak pełen empatii, że aż mnie zatyka od emocji. Że nie ma połajanek, że nie ma udowadniania, że się jest leniwą, bezmyślną kobietą, która nie ogarnia i trzeba tylko chcieć. Że można nie ogarniać, że można po prostu nie dać rady. I że nie chodzi o to, żeby z fanfarami i spektakularnie, bo nawet takie malutkie zmiany mają sens, a malutkie sukcesy trzeba zauważać i budować na nich dalej. I jak jednego dnia zjem całe opakowanie ptasiego mleczka, to nie jest koniec świata ani powód do stwierdzenia, że jestem do niczego i mogę się dopchać litrem lodów, bo co to zmieni. Że może jutro uda mi się przetrwać bez „wspomagaczy z lodówki”.
Miałam wrażenie, że ktoś mówi o jedzeniu bez wywoływania u mnie poczucia winy. Że rozumie to, że ja zajadam stres, a z domu wyniosłam przekonanie, że najmocniej pokazuje się miłość gotując i karmiąc rodzinę, a największym wyrazem miłości są naleśniki smażone w upalne letnie popołudnie, bo wnusia lubi je z dżemem truskawkowym – wnusią byłam ja, a babcia Jasia dzisiaj jawi mi się jako bogini comfort food, zawsze wiedziała, co powinno wjechać na stół, żeby jedzący poczuł się lepiej.
Podsumowując podcast – pierwszy raz w życiu odniosłam wrażenie, że słucham kogoś, kto wie, że emocje i jedzenie są nierozerwalnie związane i że czasami trzeba siąść i zadać sobie pytanie: „Dlaczego jesz?” I nie otrzyma się wcale odpowiedzi, „Bo jestem głodna.”. Otrzyma się mnóstwo innych, z głodem nie mających nic wspólnego, przynajmniej nie z tym fizycznym.

Czy kogoś dziwi, że po takich doświadczeniach książka „Poradnik pozytywnego jedzenia” pojawiła się w domu prawie natychmiast? I ona jest taka jak ten podcast – nie ma w niej odkrywczych pomysłów na to, jak schudnąć w miesiąc, nie ma połajanek i tabelek, ile trzeba biegać, żeby spalić pączka. Nie ma też tego, czego ja akurat nie znoszę – takiego mentalnego pokrzykiwania na czytelniczkę, że „Dasz radę! Walcz! Innym się udało, to czemu nie tobie!”. To raczej spokojna opowieść profesjonalistki, co się z naszymi ciałami dzieje, czego potrzebują, co im szkodzi, co im pomaga. Ale przede wszystkim ten poradnik i jego autorka próbują z całej siły „odczarować” jedzenie. Odrzeć je z tych stygmatyzujących „to jest szkodliwe”, „to jest niezdrowe”, „to jest zakazane”. Jedzenie ma odżywiać i kropka. Nie powinno wywoływać poczucia winy, ale wywołuje. Dlaczego? Powodów jest wiele i jakoś wszystkie siedzą w naszej głowie. Błażejewska-Stuhr właśnie z tą naszą głową i naszymi emocjami stara się w tej książce „pogadać”.
Uczy, że jedzenie to nie wróg, ciało to nie pole walki, a waga łazienkowa to nie pręgierz.
Jest oczywiście sporo wiedzy ogólnej, o składnikach odżywczych, o suplementach, witaminach, ziołach, ale to akurat podane w zwarty i nieprzegadany sposób. Ale ważniejsze jest to, że części książki dotyczą nie tylko odżywiania, ale też ruchu i jak go sobie fundować systematycznie i bez poczucia uciemiężenia. A także o holistycznym dbaniu o siebie, czyli nie tylko o ciało, ale i o ducha, o zapisywanie w naszych głowach jak największego archiwum dobrych wspomnień, doświadczeń, doznań.
I po przeczytaniu całości moja pierwsza myśl była taka – przecież ja to wszystko wiem, tu nie ma nic odkrywczego, ale pierwszy raz ktoś napisał to „wszystko” w sposób pełen empatii i mam poczucie, że nie robi mi wykładu i nie udowadnia mi zaniedbywania siebie. Zamiast tego próbuje się o mnie zatroszczyć i powiedzieć mi, że dam radę, małymi kroczkami, bez radykalnych zmian, słuchając siebie i równie bardzo skupiając się na zawartości mojego talerza jak na „zawartości” mojej głowy.
Komu ten poradnik może się przydać? Każdej kobiecie, która słysząc: „Dlaczego jesz?”, poczuje dziwny ucisk w gardle i w jej głowie pojawi się odpowiedź, którą nie zawsze będzie się chciała podzielić z kimkolwiek.
Aga
Powyższy tekst nie jest efektem współpracy reklamowej. Jest opinią własną, subiektywną i żaden przelew nie miał na nią wpływu.
Zdjęcia użyte w tym wpisie są naszego autorstwa, a grafiki powstały przy pomocy narzędzi AI.
MagdaT
28 maja, 2025Agnieszko, dziękuję. Uwielbiam twoje recenzje. Czytam wszystkie, nawet te, które dotyczą książek „nie z mojej bajki”.
A tą książkę chcę mieć na pewno. Ona jest dla mnie i o mnie.
intensywni
28 maja, 2025To tak jak i o mnie, i dla mnie ta książka. I to troszkę przeraża, że aż tyle z nas czuje, że to jest coś, co warto przeczytać. Strasznie nam otoczenie, rodzina, „internety” wypaczyły patrzenie na jedzenie. Trzymam kciuki, żeby po przeczytaniu zrobiło się na duszy lżej i łatwiej było pracować nad zdrowym stosunkiem do odżywiania.
I bardzo, bardzo się cieszę, że te recenzje się przydają i dobrze się czyta nawet te o książkach „z innej bajki”.