Zjawisko u nas prawie nieznane i mało popularne – pralnia samoobsługowa. Wchodzisz, wrzucasz swoje rzeczy do pralki i czekasz na koniec cyklu prania i suszenia. A to oznacza, że masz spokój, czas na przemyślenia i jesteś sam ze sobą. No, ewentualnie z jakimś sąsiadem, bardziej lub mniej znanym, który też czeka. W pralni w Yeonnam-dong masz też kawę, stolik i spory notes, czy zeszyt, który ktoś zostawił. Ten zeszyt to oś naszej opowieści. Z czasem bywalcy pralni zaczynają go traktować jako sposób na anonimowe opowiedzenie, jakie mają problemy, co ich boli, z czym sobie nie radzą. A inni tam zaglądający odpowiedzą, zazwyczaj pisząc coś, co choć trochę pomoże, ale na pewno podniesie na duchu.

Powieść Kim Jiyun składa się z kilku opowieści o kolejnych bohaterach lub bohaterkach, ale odmiennie od na przykład japońskiego „Wszystko, czego szukasz, znajdziesz w bibliotece”, te opowieści bardzo szybko stają się jedną spójną historią ludzi z sąsiedztwa, którzy przestają być dla siebie anonimowi. Zaczynają sobie pomagać i zauważać siebie nawzajem. A do tego w naszym tajemniczym zeszycie jest szkic czyjejś postaci. I nie zdradzę wielkiej tajemnicy, pisząc, że to ktoś, kto okaże się czarnym charakterem tej opowieści i stanie się celem bardzo dobrze zorganizowanej sąsiedzkiej akcji łapania przestępcy.

Książka dostała ode mnie bardzo mocne 8/10 i była naprawdę wciągająca, bo to opowieść o dość uniwersalnych ludzkich przeżyciach, a zyskała dzięki autorce egzotyczny wymiar.

Czy ta opowieść jest prawdopodobna? W sumie w ogóle nie o to chodzi – chodzi o to, czy jest pomocna. Ale zdradzę, że jest i pomocna, i prawdopodobna.

Co jest w „Sekretach pralni w Yeonnam-dong” cudownie uniwersalne? Otóż mamy koreańską autorkę i Seul jako miejsce akcji. Mamy na wskroś koreańskich bohaterów w różnym wieku i o różnym stopniu przywiązania do tradycji, a mimo to udało się stworzyć powieść, która nie wydaje się odmienna kulturowo i obca. Wręcz przeciwnie – Europejczyk doskonale odnajdzie się w tej plątaninie emocji, dramatów i przeżyć. A wszelkie „poprawki kulturowe”, jakie w czasie czytania trzeba przyjąć, wszelkie zmiany perspektywy, tylko dodają kolorytu i pozwalają lepiej zrozumieć azjatycką duszę.

Mała ciekawostka – kiedy szukałam pierwszych informacji na temat tej powieści, to rzuciło mi się w oczy określenie, że „Sekrety pralni w Yeonnam-dong” to powieść z nurtu „healing literature” i zaciekawiło mnie niesamowicie, jak się ma „cosy” do tego, nowego dla mnie – „healing”, o którym pierwszy raz słyszę. Po przeczytaniu książki już wiem, o co chodzi i różnice są dość znaczące, a dla osób wrażliwych mogą być kluczowe.

Ostatnie lata, z wszechobecnym stresem, chaosem, przebodźcowaniem i kryzysami wszelkiej maści, spowodowały, że coraz częściej sięgamy po książki, które nie drażnią, nie pobudzają, a raczej koją. Prym wiedzie w tej kwestii literatura „cosy”, która ma być jak kubek gorącego kakao w jesienny wieczór, ma dać poczucie bezpieczeństwa, ma być miłe i komfortowe. Opowieści z tego nurtu są łagodne, pozbawione brutalności. Nie ma tu potężnych dramatów, nie ma emocji trudnych do przełknięcia. Jest spokój i oddech.

„Healing” to zupełnie inne podejście. To opowieści, które są pełne emocji, traum, kwestii trudnych. Weźmy nasze „Sekrety pralni w Yeonnam-dong” – mamy tu samotną starość po utracie ukochanej partnerki, mamy bardzo trudne relacje dzieci-rodzice i rodzice-dzieci. Mamy poczucie bycia złym rodzicem i złym małżonkiem. Mamy kłopoty finansowe. Mamy silne emocje związane z pracą i awansami czy osiągnięciami w tej sferze. W końcu mamy wszystko, co związane z poczuciem, że się do niczego nie nadajemy. Mamy samobójstwo, bo życie całkowicie utraciło sens.

Powieści z nurtu „healing” działają jak zerwanie plastra – bolą, ale po to, żeby uleczyć. Poruszają trudne tematy, autentycznie i mocno, ale po to, żeby dać okazję do ich przepracowania. Czytając historie bohaterów, sami nabieramy nadziei, że coś może się jednak zmienić. One zmuszają do refleksji, czasami bardzo trudnych, ale pokazują, że nawet najgłębsze rany da się leczyć. To są zawsze książki, po które można sięgać jak po rodzaj wsparcia, ale z wielką uważnością i dbałością o własne emocje podczas ich czytania. Żeby były lekiem na całe zło, a nie solą sypaną na rany. To taki typ powieści, przy których ja zawsze będę pisała, że powinniście zadbać o komfort ich czytania i jeśli to będzie potrzebne, o wsparcie, gdy emocje będą zbyt mocne, ale będziecie chcieli jednak przez nie przejść.

Przy okazji taka refleksja – skąd się wzięła taka popularność nurtu „cosy” i „healing”? Bo potrzebujemy poczucia bezpieczeństwa (co da „cosy”) i poczucia sensu (co da „healing”). Potrzebujemy tego, co łagodzi i uzdrawia. To też sposób na poszukiwanie remedium na wypalenie emocjonalne, zmęczenie zalewem informacji (głównie złych i dramatycznych), ale też ciągłe poczucie, że mamy coś osiągnąć, „dowieźć”, odnieść sukces, udowodnić sobie, innym i rodzinie. Te książki często pokazują, że źródło szczęścia może leżeć zupełnie gdzie indziej, że nie musimy rywalizować, że możemy wspierać i wsparcie odczuwać.

I bardzo, bardzo, bardzo podobało mi się stwierdzenie, że ani „cosy”, ani „healing” nie zmienią świata. Ale mogą zmienić nas, czytelników. Dać nam przestrzeń do radości i oddechu albo do popłakania i regeneracji. Dać poczucie, że bycie sobą to wielki akt odwagi, ale też coś, na co zasługujemy i co nam służy.

To wracamy do samej powieści „Sekrety pralni w Yeonnam-dong” i jeszcze jednej kwestii, która może już nie ma związku z samą historią, ale zwróciła moją uwagę i spowodowała szybki przegląd, jak to jest u innych.

Otóż książka Kim Jiyun została na polski przetłumaczona z języka angielskiego, nie z koreańskiego oryginału. Czyli mamy kopię kopii… I najpierw mnie zastanowiło, jak często się tak robi. I od razu napiszę Wam, że chyba dość często, chociaż to nie standard, ale na przykład czytany prawie równocześnie koreański „Snowglobe” został potraktowany przez polskiego wydawcę tak samo – tłumaczenie z angielskiego. Dlaczego tak jest, to się pewnie domyślacie – znalezienie tłumacza z angielskiego jest o niebo łatwiejsze niż z koreańskiego. Ale od razu zapaliła mi się czerwona lampka, czy taka kopia kopii nie powoduje utraty „klimatu”, pogubienia niuansów w trakcie tych piętrowych tłumaczeń. I niestety nie umiem Wam na to odpowiedzieć w tej chwili. Możemy mieć tylko nadzieję, że wszyscy tłumacze za wszelką cenę starali się zachować koreański „smak” powieści, a nie przystosowywali ją do zachodniego odbiorcy.

I doskonale wiecie, że nigdy nie używam określeń, że „powinniście”, nawet staram się nie pisać Wam, że „warto”, ale tutaj skończę ten, jak zwykle długi, wpis stwierdzeniem, że mnie się podobało, chciałabym mieć taką pralnię, a raczej takich sąsiadów, którzy ją odwiedzają i widzą ludzi dokoła. A przy okazji dowiedziałam się na bardzo dobrym przykładzie, czym jest literatura „healing” i uznaję ją za wartościową, chociaż trudną, jeśli dotyczy emocji, które muszę przepracować we własnym wnętrzu.

Aga

Jeśli doceniasz to, co robimy i chcesz pomóc nam tworzyć więcej takich treści, postaw nam wirtualną kawę.

To drobny gest, który daje nam wielką motywację. Dzięki!

Co o tym sądzisz?

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Brak komentarzy jak do tej pory :(