Veronica Roth, autorka znana głównie z bestsellerowego cyklu „Niezgodna” oraz duologii „Naznaczeni śmiercią”, powraca z nowym projektem literackim, tym razem inspirowanym słowiańskim folklorem. W pierwszym tomie cyklu „Nosiciel klątwy”, zatytułowanym „Między wrony”, czerpie garściami ze swoich polsko-niemieckich korzeni i umieszcza akcję wśród chicagowskiej Polonii. Już sam tytuł – nawiązujący do polskiego przysłowia „jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one” – jasno wskazuje kierunek, jaki obrała autorka.

Akcja toczy się w alternatywnej wersji Chicago, gdzie obok zwykłych mieszkańców funkcjonują istoty rodem z polskich wierzeń – strzygi, zmory i rycerze tajemniczego Świętego Zakonu. Fabuła kręci się wokół poszukiwań kwiatu paproci oraz Baby Jagi i zarysowuje świat, w którym magia splata się z wielkomiejską codziennością, przypominając nieco klimat znany z „Amerykańskich bogów” Neila Gaimana. Pomysł wyjściowy jest niezwykle intrygujący, zwłaszcza z perspektywy polskiego czytelnika. Polskie wierzenia i legendy osadzone w atmosferze wąskich chicagowskich uliczek to koncepcja, która ma ogromny potencjał.

„Między wrony” jest jak kwiat paproci – zachwyca obietnicą czegoś wyjątkowego, rozkwita na chwilę, by równie szybko zniknąć, zostawiając po sobie niedosyt i nadzieję, że następnym razem rozbłyśnie pełnym blaskiem.

Niestety, ten potencjał zostaje zaledwie muśnięty. „Między wrony” to w gruncie rzeczy nie pełnoprawna powieść, lecz krótka nowela. Książka liczy zaledwie 200 stron, a i to tylko dzięki szerokim marginesom i dużym odstępom między wierszami – sprawny czytelnik przeczyta ją w kilka godzin. Taka objętość sprawia, że historia, choć dynamiczna i dobrze napisana, zostaje potraktowana bardzo powierzchownie.

Postacie fantastyczne są opisane skrótowo, a ich moce magiczne mają niewielkie znaczenie dla fabuły. Sama wyprawa w poszukiwaniu Baby Jagi przypomina bardziej weekendowy wypad starym Jeepem niż mroczną, epicką misję. Również klimat „polskości” okazuje się miejscami nie do końca trafiony – bohaterowie noszą imiona takie jak Dymitr, Aleksja, Elza czy Niko, co brzmi bardziej rosyjsko niż polsko. Choć można się doszukać prób uwiarygodnienia tych wyborów (np. powiązanie imienia Dymitr z grecką boginią Demeter, ale nadal – gdzie tu polskość?), nie zmienia to wrażenia braku konsekwencji w budowaniu wiarygodnej polonijnej tożsamości.

W książce pojawia się też krótki wątek homoseksualny, ograniczony do dwóch stron. Nie chodzi tu o sam temat – romanse, niezależnie od orientacji, mogą wzbogacać relacje między bohaterami – ale o sposób jego potraktowania. Sprawia wrażenie dopisanego na siłę, jakby miał jedynie spełniać wymogi „powinno być, to coś napiszmy”. Co ciekawe, nawet w tak krótkim fragmencie Roth pokazała, że potrafi pisać o intymności z wyczuciem – szkoda, że nie zdecydowała się rozwinąć tego motywu szerzej.

Mimo tych zastrzeżeń „Między wrony” ma kilka mocnych stron. Plusem jest z pewnością sprawne, przyjemne pióro autorki oraz wartka akcja. Atmosfera Chicago została oddana bardzo dobrze, a polskie akcenty, choć nie zawsze trafione, dodają oryginalności. Na pochwałę zasługuje także tłumaczenie Iwony Michałowskiej-Gabrych , które wiernie oddaje styl Roth i ilustracje, które stworzyła Eleonor Piteira.

Podsumowując, „Między wrony” to zgrabnie napisana, klimatyczna nowela fantasy, która raczej wprowadza do wizji świata, niż stanowi pełnowartościową historię. Choć pozostawia niedosyt, daje nadzieję, że kolejne tomy – np. już zapowiedziany na wrzesień w USA „Chwytając się brzytwy” – rozwiną zarysowane tu wątki z większą głębią. Ja natomiast, mimo tych zastrzeżeń, z pewnością sięgnę po kontynuację, jak tylko ukaże się polskie wydanie.

Andrzej

Jeśli doceniasz to, co robimy i chcesz pomóc nam tworzyć więcej takich treści, postaw nam wirtualną kawę.

To drobny gest, który daje nam wielką motywację. Dzięki!

Co o tym sądzisz?

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Brak komentarzy jak do tej pory :(