Tak, obejrzałam cały sezon netflixowej produkcji z księżną Sussex w roli głównej. Tak, widziałam, jak najpierw pojawiły się słodkie recenzje i komentarze pisane przez osoby związane z produkcją. I widziałam, jak później zaczęło się to zamieniać w falę niewyobrażalnego hejtu tworzonego już rękami niektórych oglądających. Tak, wiem, że całość była w sumie elementem promocji nowego biznesowego projektu, jak sobie Meghan wymyśliła. I tak, mam świadomość, że mogę sobie teoretycznie kupić miód lub dżem prosto z książęcej kuchni, ale wiem, że nie kupię, więc ten aspekt całego serialu jakoś mało mnie ruszył. Ale sam serial… Serial jednak wywołał emocje i to przedziwne.
Pierwsze dwa odcinki oglądałam nastawiona dość negatywnie. I nie, nie chodziło o to, co zarzucali Meghan inni, że to nie jej dom, że pokazuje psa, a nie pokazuje dzieci ani męża. Ale akurat obie te kwestie rozumiałam doskonale – chronienie własnego domu i rodziny przed „bardzo przyjaznymi” widzami jest dla mnie dość naturalne. Poza tym ekipa filmowa dezorganizująca życie przez kilka tygodni… Nie i jeszcze raz nie. To nie reality show.
Z niedowierzaniem patrzyłam na coś innego. Na ten spokój, brak pośpiechu, czyste jedwabne sukienki i białe koszule noszone przy gotowaniu (a ja właśnie ubabrałam sosem pomidorowym całe nogawki bawełnianych spodni, chociaż bardzo się starałam tego nie zrobić). Na to zajmowanie się drobiazgami, żeby było ślicznie, ładnie i przyjemnie. Na te kokardki z ekologicznego lnu, na te suszone kwiatki do dekoracji prezentów, na te stoły, takie lekkie, wiosenne i idealne, szykowane na przyjęcie znajomych. Kto tak żyje???!!! U nas nie ma biegających dzieci, jest galopujący kot, a mój dom tak nie wygląda i wyglądał nie będzie. Dbam o to, co jemy, ale nie mam dzbanuszka z żywymi, jadalnymi kwiatkami do dekorowania każdego wjeżdżającego na ten stół talerza. Kanapki robię smaczne, ale biedroneczek z nich nie rzeźbię. Staram się wyglądać tak, żeby w każdej chwili otworzyć drzwi listonoszowi i nie przestraszyć go ani ciuchem, ani obliczem, ale jednak nie noszę się tak, jakbym właśnie wychodziła do country clubu. Wszystko wydawało mi się takie nieprawdziwe i sztuczne. Czułam się wręcz zdenerwowana tym, co widzę i co mi się próbuje pokazać jako obraz czyjegoś życia.
Jest teoria, że w innych najbardziej denerwuje nas to, czego im skrycie zazdrościmy.
I wtedy przypomniało mi się mądre zdanie, które gdzieś kiedyś przeczytałam, że jeśli czujemy się wkurzeni, patrząc na czyjeś życie lub zachowanie, to nie łapmy za widły i nie gońmy osoby nas wkurzającej. Lepiej zadać sobie trudne pytanie, co mnie tak naprawdę, ale to naprawdę w tym wszystkim tak okropnie denerwuje i czy przypadkiem nie jest to jednak najgłębiej skrywana zazdrość, że ktoś robi, mówi, ma coś, żyje tak, jak my byśmy chcieli, ale nie mamy odwagi. Czujemy, że my tak nie możemy, więc ogarnia nas złość.

Kolejne odcinki oglądałam już inaczej, nie oczami i głową, a bardziej emocjami. I pewnie to, co napiszę wiele osób lekko wyprowadzi z równowagi i pewnie się niektórym narażę, ale tak w głębi duszy to ja bym tak chciała! Marzy mi się taka sielskość i dbanie o to, żeby mieć te przysłowiowe jadalne kwiatki pod ręką i sypać nimi po talerzach. Żeby być bardziej boginią domowego ogniska niż menadżerką codzienności. Żeby mieć w sobie to ciepełko i spokój, a nie surowe zorganizowanie i przyziemność decyzyjną. A w takiej optymalnej wersji, to żeby mieć wszystko powyższe i to bezwysiłkowo – kierować, decydować i emanować ciepełkiem i nawet sprzątając łazienkę, wyglądać jak z obrazka (dozwolone jest tylko urocze potarganie włosów i zdrowo zaczerwienione policzki).
Co zatem pokazała mi Meghan? Takie domowe cosy fantasy. Co najważniejsze, ja nadal nie wierzę, że jej codzienność tak wygląda. A tak naprawdę to wiem, że nie wygląda, moja też nie. Ale dało mi to do myślenia, że skoro gdzieś głęboko we mnie siedzą schowane takie słodkie obrazki. A takie spokojne marzenia powodują, że robi mi się miło i dobrze, to znaczy, że trzeba coś zmienić. Nie stawiać od razu całego życia do góry nogami, nie wywalać z szafy połowy ciuchów i kupować nowych, nie umawiać remontu kuchni (styl prowansalski, ale pewnie na kredyt, bo kogo na to stać tak od ręki?) i nie podawać drinków wczesnym popołudniem, bo jednak trzeba czasem wsiąść do samochodu. Ale można zmienić małe rzeczy i nie stawiać na blacie bazylii ze sklepu w tej obrzydliwej plastikowej doniczce, tylko zmienić ją na coś ładniejszego i nawet zaszaleć po całości i przewiązać na tym tą wstążkę z ekologicznego lnu (przyznaję się, że mam gdzieś schowane wśród różności kilka metrów tego dobra).

A teraz trochę szerzej, bo po tym serialu dokumentalnym miałam w głowie strasznie dużo myśli i to wcale nie najłatwiejszych do poukładania.
Myśmy się nauczyły, że kobieta udowadnia swoją wartość poza domem – kariera, awanse, stan konta, wygląd. Przez całe lata nam to wciskano. Zostajesz w domu? Zajmujesz się dziećmi, sprzątaniem, gotowaniem, praniem, ścieleniem łóżek? Ale przecież to się robi „przy okazji”, wieczorem, nocą, trzecią ręką. Bycie – przepraszam, bo nie cierpię tego określenia i z pasją zwalczam – bycie „kurą domową” to uwłaczające, to za mało. A jeśli ja nie jestem „kurą domową”, a jeśli ja jestem „boginią domowego ogniska”? Lepiej brzmi? Może zacznijmy zmieniać narrację. A przy okazji zauważmy też inną kwestię – tego, co tak pięknie nazywane jest po angielsku „soft power”. Siły, która wynika ze spokoju, z łagodności, ze słuchania i empatii. Dlaczego musimy być głośne, nastawione na sukces i „dowożenie”, zdeterminowane i twarde? Dlaczego nie możemy podchodzić do życia, domu, pracy miękko, pokazując, że siła nie tkwi w tym, kto mocniej łupnie pięścią w stół, kto głośniej i dobitniej będzie udowadniał swoje racje, będzie parł do przodu po przysłowiowych trupach konkurentów. Dlaczego nie można miękko, spokojnie, ciszej ten sukces osiągać, ale sukces definiowany tak, jak akurat nam to pasuje. Bo dzisiaj to ja chcę uprawiać najsłodsze we wsi pomidory. Jutro chcę pracować na większy stan konta, który wynika z moich umiejętności i zdolności. A za tydzień będę najszczęśliwsza, planując rodzinny obiad. I wszystkie te aktywności będą równie ważne, równie cenne, równie dające mi do zrozumienia, że można po swojemu, spokojniej. Można w wersji soft. I w sumie to jestem bardzo szczęśliwa i wdzięczna, że mi się ten serial przytrafił akurat w takim momencie życia. Jestem wdzięczna nawet za to, że mnie tak na początku zdenerwował, bo tym właśnie zmusił mnie do pomyślenia, że ja chcę jednak inaczej. Chcę więcej piękna, ciepła i miękkości dokoła siebie, dosłownie i metaforycznie.
Serial | „Z miłością, Meghan” (ang. tytuł „With love, Meghan”) |
Produkcja | 2025/USA |
Dostępne | Netflix |
Czas trwania | Sezon 1 – 8 odcinków po około 30-40 minut |
Aga
Powyższy tekst nie jest efektem współpracy reklamowej. Jest opinią własną, subiektywną i żaden przelew nie miał na nią wpływu.
Grafiki używane w tym wpisie powstały przy pomocy narzędzi AI.
pimposhka
21 maja, 2025Hej! Chcę napisać, że cieszę się, że wróciłaś do pisania. Dzięki Tobie zamówiłam książkę Katarzyny Błażejewskiej-Stuhr. Ten wpis też dał mi do myślenia. Mnie na przykład wkurza Janina Bąk (Janina Daily) i myślę sobie, że wkurza mnie dlatego, że mamy poniekąd podobną trajektorię życia (emigracja, statystyka) a zazdroszczę jej abstrakcyjnego poczucia humoru. No ale z drugiej strony Janina ma chorobę psychiczną co pewnie 'pomaga’ jej poczuciu humoru, więc w sumie nie ma czego zazdrościć.
intensywni
21 maja, 2025Też się oboje cieszymy, bo to pierwszy raz projekt blogowy małżeński i równościowy : )))) Ale to super miłe, że Cię ucieszyliśmy tym powrotem.
Błażejewskiej-Stuhr warto też posłuchać podcastowo, jeśli znosisz taką formę przekazu (udziela się jako gospodyni i jako gość u innych). Ale mam wrażenie, że książka daje możliwość przetrawienia jej w swoim tempie. Ja najpierw połknęłam na raz, a teraz wracam do niej kawałkami.
A co do zazdroszczenia, to ja najpierw się z tą teorią tak bardzo nie zgodziłam, że aż się wkurzyłam, że ktoś może takie głupoty sugerować. Sporo lat temu to było, ale kiedy zaczęłam naprawdę układać sobie w głowie i „w emocjach”, to postanowiłam uważniej się temu u siebie przyjrzeć i okazało się, że często wkurzają mnie osoby beztroskie do granic możliwości i niczego nie planujące, idące na żywioł… Możesz sobie dośpiewać, czego mi w życiu brakuje.
pozdrawiam ciepło Aga